Wojciech Hoffmann (Turbo) o płycie "Blizny": Iść za ciosem
"Zespół, który istnieje tyle lat, ma tylko dwa wyjścia: albo iść w górę, albo się rozwiązać" - mówi w rozmowie z Interią Wojciech Hoffmann, gitarzysta i lider grupy Turbo. Legenda polskiego metalu po latach przypomniała o sobie płytą "Blizny", która dość nieoczekiwanie trafiła na szczyt listy bestsellerów.

Obecnie Turbo tworzą gitarzysta i lider Wojciech Hoffmann (jedyny muzyk występujący od samego początku), basista Bogusz Rutkiewicz (z przerwami od 1983 r.), wokalista Tomasz Struszczyk (od 2007 r.), perkusista Mariusz Bobkowski (2000-2001 i od 2011 r.) oraz gitarzysta Przemysław Niezgódzki (od 2018 r.).
W połowie marca, 12 lat po wydaniu płyty "Piąty żywioł", legenda polskiego metalu nakładem Mystic Production wypuściła "Blizny". Zapowiedzią był singel "Nowy rozdział", który zanotował już ponad 160 tys. odsłon.
Michał Boroń, Interia: Skoro mamy blizny, to znaczy, że wcześniej były jakieś rany. Były?
Wojciech Hoffmann (Turbo): - Ten tytuł jest taki troszkę przewrotny, bo mieliśmy z nim problem w ogóle. Z tekstów wyciągaliśmy jakieś tam wyrazy czy zdania, ale nic nam nie pasowało. I wyobraź sobie, że do tego użyliśmy sztucznej inteligencji. Taki pomysł podsunął nam Przemek Niezgódzki, nasz gitarzysta, bo jest bardzo biegły w tych nowinkach.
Wpisaliśmy parę tytułów. Wyszło nam "Blizny wojny", ale stwierdziliśmy, że nie, że może bez tej wojny. Uznaliśmy, że "Blizny" to jest świetny w ogóle tytuł i potem pomyśleliśmy, że to jest bardzo dobry odnośnik do naszej historii.
Bo jak doskonale wiesz, ta historia bardzo pokrętną jest i niektóre nasze działania czy działania zewnętrzne zostawiły w nas pewnego rodzaju blizny. Więc stwierdziliśmy, że ten tytuł jest świetny. I Przemek miał niebagatelną rolę w kondensowaniu pracy nad albumem. Mogliśmy u niego w Pamiętniku w agroturystyce przygotowywać materiał i robić pierwsze nagrania demo, już na żywo.
Turbo powraca po latach. "Ludzie chcą tego, co najbardziej znają"
Po pierwszych próbach trzeba było zastanowić się nad okładką, a chcieliśmy, żeby była spójna z całością. Od lat współpracujemy z Michałem Lorancem, wokalistą Redemptora, świetny w ogóle chłopak. On zrobił okładkę na czterdziestolecie Turbo, taki podwójny album Metal Mind wydało. Zrobił mi również okładkę mojej drugiej solowej płyty. Wysłałem mu fragmenty muzyczne i teksty i od razu podpowiedziałem: "Michał, to musi być coś w rodzaju Beksińskiego". We wrześniu w zeszłym roku byłem w Muzeum Beksińskiego i oglądałem te wszystkie jego przewspaniałe obrazy. Tak mi się to skojarzyło z tą dosyć agresywną muzyką, którą zrobiliśmy, że tutaj świetny byłby właśnie taki motyw, tym bardziej że część materiału tekstowego opowiada o strachach, wojnie itp. No i Michał moim zdaniem pięknie to zrobił, jestem bardzo zadowolony.
Co tak naprawdę się wydarzyło, że na tę płytę czekaliśmy 12 lat? Bo to też z jednej strony "Greatest Hits", o którym wspomniałeś. Pojawiło się Hellium, Orgasmatron z koncertami i te rzeczy na pewno jakoś ci czas zajmowały.
- Odpowiedź w sumie jest bardzo prosta - lenistwo, troszkę lenistwa. Po nagraniu "Piątego żywiołu", z którego nie byłem zadowolony, stwierdziliśmy, że płyty i tak się nie sprzedają, to po jasną cholerę nagrywać następną płytę. To nie jest ten czas, kiedy ludzie się rzucają na płyty. Też stwierdziliśmy, że chłopaki z TSA przecież nie nagrali z 20 lat żadnej płyty i grają koncerty. Wszystko pięknie ładnie, no to po co my się będziemy męczyć? A na koncertach i tak ludzie chcą tego, co najbardziej znają. Jak mówi klasyk, czyli wiesz, "Kawalerii...", "Dorosłych dzieci", "Smak ciszy", ewentualnie coś z "Tożsamości". Nie byłem do końca przekonany, że w ogóle jest sens. No i po prostu sobie odpuściliśmy. Ale ponieważ jestem taki bardzo niepokorny - wobec siebie tak samo, w związku z tym siedziałem tutaj przy tym komputerze z gitarą. Cały czas coś dłubałem, nagrywałem te fragmenty, nagrywałem. Potem poskładałem to jakby w pierwszy materiał. Zrobiłem parę utworów i dałem to do przesłuchania Strusiowi [Tomasz Struszczyk, wokalista Turbo], który trochę kręcił nosem.

No a najbardziej dostałem po łbie od mojego syna, który przyszedł i powiedział: "Ojciec, p…. się, za przeproszeniem w głowę, daj sobie spokój z tymi - jak on to mówi - rycerzykami w rajstopach". I ja dostaję wtedy piany, bo jak ktoś mi przychodzi i mówi do mnie, co ja mam robić, to ja mu środkowy palec. Ale ponieważ też nie jestem jakby takim palantem, że nie patrzę, co się dzieje wokół mnie, że nie słucham ludzi. Nie, nie, właśnie staram się być na bieżąco i wiesz, po jakimś czasie tak usiadłem, pomyślałam, może on ma rację.
Ja bardzo dużo słucham muzyki na co dzień, ale po tym jego opieprzaniu zacząłem słuchać więcej trochę innej muzyki, bardziej agresywnej, którą zresztą uwielbiam od zawsze i chciałem coś takiego grać. Posiedziałem, posiedziałem, posiedziałem, szukałem tych inspiracji, i ten materiał, który wyszedł teraz na płycie, to zrobiłem w ciągu tygodnia. Dałem to Bartkowi do przesłuchania i mu po prostu kopara opadła. Mówi: "Ojciec, to jest to, to jest to". Podobnie było z moją żoną, z którą bardzo dużo słuchamy rocka progresywnego, to jest taki nasz konik.
I ten materiał, on właściwie powstał 8 lat temu. Potem była pandemia, więc w ogóle nie było żadnych działań. Miałem to przygotowane w całości w komputerze, wszystkie aranżacje, ewentualnie fragmenty melodii, które nagrywałem na gitarze.
Za każdym razem byłem tak podekscytowany tym materiałem, że mówię, to jest niemożliwe, bo ja się strasznie szybko nudzę. Potem właśnie ta pandemia przyszła, więc nie było prób, nie było niczego i potem znowu zacząłem sobie kombinować. Pomyślałem, że może ludzie nie będą chcieć takiej ostrej muzyki, że może zresetowały się nastroje i będą chcieli czegoś innego. Na szczęście nic nie zacząłem grzebać w tym, tylko dalej słuchałem, słuchałem. Zrobiłem tylko jakieś drobne zmiany, uprościłem bębny, uprościłem riffy i to wyszło na korzyść tym utworom, a reszta została bez zmian. I w końcu weszliśmy do studia, Struś właściwie teksty pisał na ostatnią chwilę.
Na studio w Porąbce też trafiliśmy przez przypadek, chyba polecił nam je Arek Kluczewski (4 Szmery, Moyra). Ponieważ to było rzutem na taśmę, to okazało się, że właściwie nie ma wolnych terminów, dlatego to wszystko się tak przedłużyło. W czerwcu, w ciągu dwóch dni nagraliśmy te szatańskie bębny - wszystko jest na żywo, nie ma żadnych podmianek, Bobiś [Mariusz Bobkowski, perkusista Turbo] przez trzy miesiące całymi dniami ćwiczył te dwie stopy.
Dokładnie to samo zrobiliśmy z gitarami, które nagrywaliśmy w lipcu. W sierpniu i we wrześniu nagrywaliśmy wokal. I potem mieliśmy kolejne ze dwa miesiące przerwy, bo Przemek nie miał czasu w studiu. Przez te zawirowania pomyślałem, że jeżeli płyta nie wyjdzie przed świętami, to najlepszy momentem na premierę będą moje siedemdziesiąte urodziny.
Wojciech Hoffmann (Turbo): Piłem po 3-4 melisy, żeby się uspokoić
Mieliśmy już gotowy materiał, w styczniu już było wszystko zapięte, wypuściliśmy ten utwór singlowy. Wszystko było przygotowane i wtedy zadzwonił do mnie Michał Wardzała z Mystica, że może byśmy u nich to wydali. Uświadomiłem sobie, że spadnie mi naprawdę bardzo dużo rzeczy (rozliczanie, pakowanie, te wszystkie pierdoły), bo mieliśmy to sami wydawać. Podpisanie umowy się przeciągało, ale udało mi się wybłagać, żeby 500 płyt nam przysłali przed 1 lutym, kiedy był ten koncert specjalny w Poznaniu, żeby nie było wtopy, bo obiecałem ludziom, że płyty będą.
W styczniu to już myślałem, że dostanę jakiegoś udaru albo zawału. To była taka nerwówka, że piłem po 3-4 melisy, żeby się uspokoić, bo tak strasznie mi zależało właśnie na tym, żeby te płyty jednak na tego 1 lutego były. No i wszystko się udało.

Słyszałem sporo opinii, że "Blizny" to jest takie klasyczne Turbo i powiedz mi, co twoim zdaniem kryje się pod tym szyldem. I czy się z tym zgadzasz w ogóle, czy to jest klasyczne Turbo?
- Ja jakby nie jestem od oceny i od weryfikacji tego, natomiast rzeczywiście coś w tym jest. Robiąc ten materiał chciałem jednak troszeczkę zachować tego klasycznego metalu, ale dodać tych świeżości.
Sytuacja wygląda w ten sposób - my jesteśmy starym zespołem. Jak gramy koncerty, to w zasadzie 70-latkowie, czyli nasi rówieśnicy, to już na palcach jednej ręki można policzyć, jak przychodzą. Właściwie to nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś z mojego rocznika był - być może.
"Młoda publiczność musi dostać za przeproszeniem w ryj"
I przychodzą coraz młodsze pokolenia. Przychodzą dzieciaki, przychodzą prawie moje wnuczęta i stwierdziliśmy, że jeżeli my mamy dalej grać, to musimy zdobywać nową publiczność, a nową publiczność nie kupimy "harcerzykami w rajstopach", jak to mój syn mówi, tylko kupimy tym, mniej więcej co się dzieje w tej chwili. Ale ponieważ historia zespołu jest dosyć "pobliznowana", to nie chciałem robić też rewolucji, bo wiedziałem, że znowuż nam przypną łatkę, że jesteśmy "tacy owacy". To jest w ogóle bzdurą, bo ja już to wielokrotnie wyjaśniałem, dlaczego Turbo tak zmieniało swoją stylistykę. Ale chciałem uniknąć tego, w związku z tym postanowiłem, że jednak trochę klasyki będzie, ale trzeba dodać troszeczkę nowoczesności, czyli trzeba po prostu przy...
Ja bardzo dużo jeżdżę na koncerty i patrzę na tę publiczność i ta publiczność, zwłaszcza młoda, musi dostać za przeproszeniem w ryj. Oni potrzebują tego tam czegoś takiego, a nie jakiś "sia la la lek", pierdół, które myśmy grali, aczkolwiek to jest nasza historia. Mamy taki repertuar i nie będziemy tego zmieniać, bo te klasyczne numery gramy zawsze, albo w większości. Ludzie muszą dostać coś świeżego, żeby tych małolatów przyciągnąć do nas i wydaje mi się, że może nie w 100 procentach, ale udało nam się to. To znaczy nie przesadziliśmy z nowościami, z jakimś nowym kierunkiem, dodaliśmy trochę thrash metalu, jest tutaj trochę heavy metalu, jest to moim zdaniem świeże brzmienie.

I ta płyta wreszcie brzmi tak, jak powinny brzmieć nasze poprzednie płyty i to też daje właśnie ten obraz takiego odświeżenia. Jestem, jak już mówiłem, bardzo, bardzo zadowolony z całości. I dlatego, że te fragmenty klasyki metalu zostały i na pewno przy następnej płycie też nie będzie rewolucji. Po prostu Turbo to jest Turbo i tak już będzie, nie będziemy grać jak Behemoth, albo Vader, albo Decapitated, prawda?
Taka płyta jak "Kawaleria szatana" zdarza się raz na czas
Do którego etapu tej krętej i - jak sam mówiłeś - "pobliznowaconej" historii Turbo "Blizny" najmocniej nawiązują?
- Jest to między "Kawalerią" a troszkę "Wojownikiem" i niewykluczone, że trochę między "Awatarem" a "Tożsamością". Gdyby te cztery płyty do wora wsypać, to coś takiego.
Mówisz o tych młodych, którzy muszą "dostać w ryj". Gdybyś to właśnie takiej młodej osobie miał powiedzieć, od jakiej płyty zacząć swoją przygodę z Turbo, to co byś polecił?
- Na pewno od "Kawalerii", absolutnie. Oczywiście ze wskazaniem, żeby powrócili i przesłuchali poprzednie płyty. Ale "Kawaleria" jest nam najbliższa, bo to jest przewspaniały, czysty, soczysty, taki heavy metal z domieszką thrashu. Oczywiście chciałbym taką płytę jeszcze nagrać, ale to chyba jest niemożliwe... Nie jestem zupełnie innym facetem, bo cały czas jestem tak porąbany, jak byłem. Wydaje mi się, że to jest taka siła, która mnie napędza. Robiąc materiał mam tutaj w głowie tę "Kawalerię", ale taka płyta chyba się zdarza raz na jakiś czas. Myślę, że teraz te "Blizny" to jest coś podobnego, tylko w innym wymiarze, inaczej to troszeczkę wygląda. To jest taki nowy rozdział.
Turbo niczym The Beatles. "Lepsza niż pierwowzór"
Na trasie "Wiecznie młodzi w metalu", poza tym, że promujecie nową płytę, to świętujecie też czterdziestolecie "Smaku ciszy". Co dla ciebie najmocniej z tamtego albumu zostało? Grzesiek Kupczyk mówił, że cała płyta jest "jednym strasznym momentem".
- Miał na myśli brzmienie. Ja uważam, że cała płyta jest naprawdę świetną pozycją. Bardzo, bardzo fajny metal z hard rockiem, tylko nagrana jest po prostu skandalicznie. Ale - tutaj mamy niespodziankę. W zeszłym roku nagraliśmy na nowo "Dorosłe dzieci", całą płytę, z zachowaniem głosu Grzegorza - zrobiliśmy dokładnie tak, jak Beatlesi. Wycięliśmy głos Grzegorza, nagraliśmy od początku wszystkie instrumenty i wstawiliśmy w to głos Grzegorza. Teraz jesteśmy na etapie zgrywania. Płyta brzmi fenomenalnie. Jak graliśmy czterdziestolecie "Dorosłych dzieci", to tak świetnie to brzmiało, że stwierdziliśmy, że musimy to zrobić, żeby ta płyta była lepsza niż pierwowzór. Oczywiście musi tam być Grzegorz, bo inaczej to nie miałoby żadnego sensu. Problem był w odtworzeniu solówek, bo ja się musiałem uczyć nuta w nutę tego, co tam nagrałem. Oczywiście nie ma szans, żeby to odtworzyć idealnie, ale przyznam się, że 85 procent solówek dokładnie zagrałem takich, jak na tej płycie.
I identycznie zrobimy ze "Smakiem ciszy". Myślimy też jeszcze o "Wojowniku", który też jest nagrany beznadziejnie. Wtedy będziemy mieć w dyskografii równe płyty brzmieniowo przynajmniej, bo one stylistycznie są jednak trochę inne.
Zresztą Grzegorz z nami występuje bardzo często - ostatnio był w Gdyni i Tczewie, śpiewa parę piosenek ze "Smaku ciszy", "Otwarte drzwi do miasta" z "Tożsamości".

Ten "Smak ciszy" to taki zapis waszego w pewnym sensie przejściowego etapu, gdzie z tego bardziej hardrockowego brzmienia, przenosiliście się dopiero w heavy metal.
- Tak, ja pamiętam ten moment, kiedy nagraliśmy utwór instrumentalny, który specjalnie został nazwany "Narodziny demona". Bo wiedziałem, że następna płyta już będzie po prostu taka jak trzeba. I to się stało, bo "Kawaleria" jest następną płytą.
Statusu legendy Turbo dorobiło się tak naprawdę dopiero po kilku latach, kiedy wydawało się, że wasza kariera trochę utknęła na jakimś zakręcie. Do tego doszły roszady personalne, począwszy od rozstania z Grzegorzem Kupczykiem, później z Tomkiem Krzyżykiem, przez perypetie z gitarzystami, kiedy nie było wiadomo, czy będziecie grali na jedno czy na dwa "wiosła". Nie miałeś tego wszystkiego dość?
- Są takie chwile, kiedy po prostu mam o tak, tak jak w kabarecie Olgi Lipińskiej, potąd. Są takie sytuacje, w których rzeczywiście ręce mi opadają i zaczynałem się zastanawiać czy to ma sens. Teraz zespół istnieje, ale w każdej chwili może przestać istnieć - z różnych przyczyn, chociażby wiekowych. Natomiast muzyka będzie zawsze absolutnie u mnie najważniejsza. Bo to najważniejsza siła, która mnie napędza - na koncertach, przy robieniu materiału. Dlatego te wątpliwości to są sekundowe.
Jestem z reguły bardzo optymistycznie nastawiony do całego świata. Jestem totalnym optymistą. Ja nie dostrzegam w ogóle z boku żadnego zła. Potrafię się odizolować, znajduję swoje szczęście i kompletnie nie jest w stanie nic z zewnątrz mnie tutaj jakby podeptać.
Wojciech Hoffmann o zmianach w Turbo: Te rozstania zawsze bolały
Turbo na polskiej scenie jest takim w sumie dosyć wyjątkowym zjawiskiem. Z tej trójcy metalowej - czyli jeszcze Kat i TSA - mimo tych zmian składu wciąż się na tyle lubicie i utrzymujecie kontakt, że możecie razem stanąć na scenie.
- Wiesz, te rozstania zawsze bolały. One też wynikały z różnych sytuacji, z różnych problemów. Grzegorz odszedł od nas, ponieważ miał dość Metal Mindu. Właściwie cały czas byliśmy jakby zacementowani, nie mogliśmy zrobić żadnego ruchu do przodu. Tych koncertów było bardzo mało. Na początku tego wieku nic się nie działo, nikt się tym nie interesował, nie mieliśmy menedżera. I tutaj dochodzimy do tego momentu zwątpienia. U niego było to tak duże, że po prostu od nas odszedł.
Tłumaczyłem mu, żeby tego nie robił, bo to on jest twarzą tego zespołu - nie ja. Gdy on wychodził na scenę, to wszyscy ludzie patrzyli na niego, a nie na mnie. Mówiłem mu, "Grzesiu nie rób tego, ty się w tym zespole urodziłeś, masz tu jakieś przeboje, coś, co ludzie znają w twoim wykonaniu. Nie rób tego, bo będziesz żałował". Mówił, że się zastanowi, a potem się pojawił komunikat, że Grzegorz Kupczyk definitywnie opuścił zespół Turbo. I ja wtedy chciałem rozwiązać zespół, bo stwierdziłem, że to nie ma sensu. Bogusz mnie namawiał cały czas, żeby kogoś poszukać, że przecież gorzej już nie może być niż było.
Potem przyszły nowe czasy, nas nigdzie nie było i stwierdziliśmy, że to w sumie jest jakaś nowa sytuacja, która niewykluczone, że nam pomoże. Akurat Metal Mind wznawiał nasze płyty i rzeczywiście zrobiliśmy konkurs. Mówiłem jeszcze Boguszowi, że my jesteśmy ramolami i nikt nie będzie chciał z takimi starymi dziadami śpiewać - no i tu się pomyliłem.
Miałem 15 ofert. Do dzisiejszego dnia mam te głosy gdzieś tu w komputerze. Ostatni, który był jakby rzutem na taśmę, to był Struszczyk. Konrad Jeremus, taki gitarzysta łódzki, napisał do mnie maila. Mówi, że ma dla nas świetnego wokalistę. Tomek był jako pierwszy przesłuchiwany na żywo. Struś przyjechał do Poznania takim wiśniowym Oplem Corsa. Wyszedł taki wielki, patrzę na niego i mówię, że przesłuchanie do Dżemu to nie jest w Poznaniu, bo przypominał mi Ryśka Riedla. Zaczęliśmy próbę, zaśpiewał te pięć utworów. Patrzymy na siebie z Boguszem: "o kurde, o jasny gwint, to chyba jest to". Próba trwała 2 godziny, Struś wszystko zaśpiewał, bo okazało się, że on był naszym fanem. Zagraliśmy w Bielsku z nim koncert, wrzawa taka jak w latach 80. I już wiedzieliśmy, że egzamin został zdany i przyjęliśmy Strusia na stałe.
Przesłuchałem jeszcze nieżyjącego już Wojtka Bujoczka, który był wokalistą zespołu Killjoy ze Śląska. Obiecałem jeszcze chłopakowi z Tipsy Train, że też go przesłucham, chociaż wiedziałem już, że nie mają szans, ale nie chciałem jaj robić.
"Wspominki starego kłusownika"
A wracając jeszcze do tej sytuacji, rozstań. Powiedzieliśmy sobie, w tym Turbo takim obecnym, że nie będziemy w żaden sposób dyskutować na żadne tematy, jeżeli pojawią się poza zespołem i będą kierowane w kierunku do zespołu. Żeby nie było żadnych takich nieporozumień, które znamy z życia różnych zespołów. Nie chcieliśmy takiej sytuacji. Uważam, że nam się to udało w 100 procentach.
Grzegorz po jakimś czasie zrozumiał. Ludzie do Tomka się przyzwyczaili. Na jakieś koncerty rocznicowe z przyjemnością zapraszamy Grzegorza, on jest przecież dużą częścią naszej historii - no i jest bardzo zadowolony, my tak samo. Atmosfera na koncertach i po koncertach, w hotelu, jest super fantastycznie, bo mamy swoją historię, mamy co wspominać. Siedzimy jak za dawnych lat i cały czas coś tam gadamy, kręcimy te wspominki starego kłusownika.
Na płycie są goście. Jest Piotrek Cugowski i Wojtek Cugowski, ale są w innych numerach. Jak do tego doszło?
- To był pomysł Tomka. Cugowscy jako wokaliści zawsze mu się podobali, zresztą mnie też. Wojtka znam od dawna, uważam go za znakomitego gitarzystę, o wokalu to nawet nie będę mówił. Nagraliśmy ten utwór "Do domu" i tak usiadłem i się za głowę złapałem. "Po co mi Budka Suflera w Turbo?". Bo usłyszałem głos ojca oczywiście. To są znakomite głosy, ale nagle tak coś mi nie pasowało. Na samym początku musiałem się przyzwyczaić i się przekonałem. Z Piotrkiem było to samo.
Potem jest ten młody wariat gitarowy - Krzysiek Śniadecki. Pierwszy raz go widziałem na stronie u Huberta Więcka, to jest jego uczeń. Miałem nagrywać solówkę do "Przyjdź do mnie", czyli tego utworu z Wojtkiem. Nagrywałem, nagrywałem i mi się to nie podobało. Nagle mnie olśniło, zadzwoniłem do chłopaka i nagrał taką solówkę, że potem mu powiedziałem: "Chłopie, co ty nam zrobiłeś? Przecież my teraz będziemy musieli się nauczyć tego, a to naprawdę nie będzie takie proste". Myślę, że w tej chwili to już jest światowy chłopak. On ma 18 lat - jeśli mu woda sodowa do głowy nie pójdzie, to może namieszać. Dla mnie to jest taki drugi Wacek [Wacław "Vogg" Kiełtyka, lider Decapitated]. To jest coś niesamowitego. Jestem bardzo zadowolony, że mogłem w jakiś sposób chociaż pokazać szerszej publiczności tego chłopaka, bo absolutnie warto. Potem, kto jeszcze jest?
Jak najważniejszy polski generał trafił do Turbo. "Opowieść niewyobrażalna"
No, generał Rajmund Andrzejczak.
- Słuchaj, to jest w ogóle opowieść niewyobrażalna. Któregoś dnia śniło mi się, że mnie do wojska biorą i że nasza sąsiadka mi pióra obcina. Mówię do żony: "Słuchaj, taki sen miałem". Było dużo śmiechów, a za 5 godzin telefon, dzwoni Piotr, menedżer.
"Słuchaj Wojtek, miałem jakiś dziwny telefon z Warszawy, ze sztabu generalnego Wojska Polskiego. Jakaś pani pułkownik mówi, że jakiś generał szuka z tobą kontaktu". Parę razy na Facebooku tam politycznie przywaliłem, to mówię: "Nie, nie, nie, nie dawaj żadnego telefonu. To może być prowokacja. Nie, nie, absolutnie, jak generał chce, to niech przyjdzie na koncert, albo niech napisze do mnie maila".
Okazało się, że to jest prawdziwy generał, szef sztabu generalnego - Rajmund Andrzejczak. Zadzwonił do mnie, opowiedziałem mu ten sen, a on mówi, że mam nieuregulowany stosunek do zasadniczej służby wojskowej.
"Ale przecież starych dziadów to już nie weźmiecie". "Panie Wojciechu, zawsze może pan grać w orkiestrze". Oglądał moje filmiki, z których dowiedział się, że mieszkałem w Gostyniu i tam się rodziła moja miłość do muzyki. A jego chyba rodzice są z Gostynia i chciał po prostu pogadać na temat, rozmawialiśmy chyba z godzinę. On mi opowiadał, że po prostu ma świra na punkcie metalu. Iron Maiden, Metallica - wszystko ma w jednym palcu. I potem się dowiedziałem, że on jest też basistą.
My akurat szukaliśmy sali w Poznaniu i kolega naszego Przemka powiedział, że gdzieś tam w wojsku są wolne sale i chętnie wynajmą. I okazało się, że sprawa załatwiona - po 2 tygodniach dzwoni: "Panie Wojciechu, proszę zgłosić się do majora Sałaty". Od 4 lat mamy salę, najlepiej strzeżony sprzęt w Polsce, z czołgami, ze wszystkim.
Potem ci chłopacy z Poznania z tego wojska zrobili taką akcję, żebyśmy zrobili próbę, kiedy Rajmund będzie na inspekcji, a oni wtedy przywiozą gitarę basową i może tam coś zagra. Zadowolony, szczęśliwy zagrał z nami "Bramy galaktyk", bardzo trudny utwór instrumentalny, potem "Dorosłe dzieci". Zaczął jeździć na nasze koncerty - jak był szefem sztabu, to jeszcze z całą obstawą. Potem tak żeśmy się zaprzyjaźnili, przeszliśmy na ty i pomyślałem, żeby nam nagrał coś na płytę. Żeby tak go nie męczyć, bo on cały czas gdzieś lata, to dałem mu intro. I jak już nagrał ten bas, to musiał potem na koncercie też wystąpić.
Jest Agnieszka Kowalczyk, która zagrała na wiolonczeli w ostatnim numerze "Spokojny". Ona przez lata grała też z tym Wilsonem, ale nie Stevenem, tylko z tym naszym, poznańskim.
Rayem.
- O właśnie. Nagrywałem wiolonczelę już z klawisza, ale to nie było takie, dlatego zaprosiłem Agnieszkę i fajnie jest. Z gości jest jeszcze brat Strusia i Mirek Muzykant, w sumie światowy muzyk, bo cały czas siedzi w Stanach i gra z największymi jazzmanami.
Pewnie nawet o tym nie marzyłeś, ale nagle się okazało, że jesteście numerem jeden w Polsce, jeżeli chodzi o sprzedaż płyt.
- Nie, no, fajnie. Ja dawno już się przestałem podniecać takimi sprawami, oczywiście to miłe, bardzo fajne. Jeszcze muszę wrócić tutaj do tworzenia tej płyty. Stwierdziłem, że zespół, który istnieje tyle lat, ma tylko dwa wyjścia: albo iść w górę, albo się rozwiązać. Uznałem, że mamy jeszcze na tyle siły, energii, że pójdziemy w górę, że zespół musi wskoczyć piętro wyżej. Nie chcę lizać tam ogonów za przeproszeniem, tylko chcę stanąć w tym miejscu, które nam się należy przez te tyle lat. Takie coś możemy osiągnąć nagrywając naprawdę płytę, która nas wstawi o to piętro wyżej i takie było to zadanie. I myślę, że w 100 procentach to zrobiliśmy, czego wynikiem jest teraz to pierwsze miejsce.
Turbo: Trzeba iść za ciosem
Pomijam już te liczby sprzedanych płyt, bo to pospadało do takich śmiesznych cyferek, że w zasadzie to nie wiem, czy się cieszyć, czy płakać. No ale niemniej jednak, fajnie, że coś takiego w naszej historii jeszcze się na te nasze stare lata wydarzyło.
Gdyby utrzymać te dwunastoletnie odstępy między płytami Turbo, to następna się pojawi, gdybyś miał 82 lata, ale podobno nie będziemy musieli aż tyle czekać.
- No wiesz, mamy w zapisie już za 2 lata następną płytę. Teraz już nie będziemy czekać, ponieważ myślę, że trzeba iść za ciosem, a rzeczywiście ja już czasu nie mam, jakby na to nie spojrzeć. Niektórzy młodsi już odeszli, ja - odpukać - jeszcze mam tę siłę, nie zramolałem. Zresztą na koncertach tych rocznicowych zapraszałem wszystkich na moje 80. urodziny, które będą niebawem, bo to wiesz, jak to idzie. Między sześćdziesiątką a siedemdziesiątą to poszło bardzo szybko, a teraz pójdzie jeszcze szybciej.
No niestety, trzeba się wziąć do roboty i zrobić coś. Nie będzie to łatwe, bo też nie chcę nagrywać czegoś gorszego. Będzie to ciężka robota, żeby przebić tę płytę, albo przynajmniej dorównać. Ale myślę, że damy radę.
Jedni mówią, że wiek to tylko liczba, a inni mówią, że zrobiło się poważnie. A tobie bliższe jest które z tych zdań?
- Pierwsze, absolutnie. Ale wiesz co? Mam takie zdanie na ten temat, że nic się nie zmieniło od lat 80., tylko coraz gorsze lustra produkują. Możesz mi wierzyć albo nie, ale kompletnie nie czuję upływu czasu od tamtych lat. Tak samo wsiadam do samochodu po koncertach, patrzę w to samo niebo, w ten sam księżyc. Czuję się dokładnie tak samo szczęśliwy po koncercie. Czuję się po prostu rewelacyjnie.

Do tego dbam o zdrowie, przede wszystkim. Co pół roku robię wszystkie badania. Moi rodzice wcześnie poumierali na raka i ja powiedziałem, że nie będę czekał, tylko będę wyprzedzał, jak coś się dzieje. Na szczęście złamałem nogę w zeszłym roku - dlaczego na szczęście, że zacząłem chodzić na siłownię, bo miałem rehabilitację tej nogi. Leżę na tym tapczanie i mówię, że wyglądam jak moja 90-letnia teściowa. Mówię wtedy do tych chłopaków na rehabilitacji, tam przesympatyczni młodzi ludzie po 28-30 lat, czy można coś jeszcze z tym zrobić. I tak mnie przeczołgali, że do samochodu prawie już na klęczkach wchodziłem. Ale to jest pozytyw tej złamanej nogi, bo inaczej to bym siedział w domu cały czas, na tym krzesełku, tak jak teraz z gitarą i nie wychodził nawet na spacery, a to niestety potem kręgosłup się odzywa. Te dwie piątki z przodu w dowodzie [Wojciech Hoffmann jest z rocznika 1955] jednak są dosyć uciążliwe i nie dają o sobie zapomnieć.
Metal konserwuje?
- Ja nigdy nie byłem typem rockandrollowca. Mnie to strasznie raziło, ja nie lubiłem, ja uciekałem od tego po koncercie. Mam tam taki wpie..., za przeproszeniem, organiczny, że mnie nie są potrzebne żadne dopałki, żadne substancje, żadne alkohole. Ja w życiu papierosów nie paliłem.
Nie uprawiałem też sportów żadnych, więc ten organizm jest nieprzeforsowany no i chyba jest w tym trochę pewnie genetyki, ale też dużo nie wyniszczyłem sobie tego organizmu - to jest też moim zdaniem jakiś plus i zaleta. Owszem, no pewnie, alkohol był raz po raz, ale generalnie ja uciekałem do hotelu - czarno-biały telewizorek, grzałka, metalowy kubek, herbatka. W tamtych latach tak było, teraz na szczęście już nie trzeba wozić tych kubków i grzałek. Po tych koncertach zawsze się wyciszałem - moi koledzy szaleli, wiesz, tu kluby, to piąte dziesiąte alkohole. Nie mówiąc o moich kolegach z różnych innych zespołów znanych.