Slash: Czysty brudny rock'n'roll [WYWIAD]
Adam Drygalski
W związku z promocją nowej płyty "4" nagranej pod szyldem Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators legendarny gitarzysta zasiadł przy wirtualnym okrągłym stole z dziennikarzami z różnych stron świata.
Adam Drygalski, Interia: Utwory z nowej płyty mają klimat, jakby były żywcem wyjęte z jam session. Jak wyglądało to w praktyce?
Slash: - Tak właśnie było, Nagrywaliśmy te kawałki na żywo. Wszystkie pomysły korygowaliśmy na bieżąco, wszystkie aranżacje powstawały w studiu. Chcieliśmy stworzyć naprawdę rockowy album. Więc tak, na tym albumie utrwalił się klimat jak z jam session... bo to w sumie było jam session!
Prawdopodobnie nagrywałeś już z udziałem każdego asortymentu studyjnego, jaki można sobie w ogóle wyobrazić. Czy nie odnosisz wrażenia, że zaawansowana technika sprawia, że sesji takich jak ta będzie coraz mniej?
- Oczywiście, jako stary rock'n'rollowiec odpowiem ci, że każdy muzyk powinien być w stanie wejść do studia, złapać za instrument i wspólnie z innymi muzykami nagrać muzykę na płytę. Ale odkąd pop zyskał wielką popularność na świecie tego typu historie zostały zmarginalizowane. To zresztą żadna nowość. Nie chcę tu wcale narzekać na rozwój techniki, bo przecież jest ona bardzo pomocna. Natomiast fakt faktem, niektórym nie do końca potrafiącym dobrze trzymać instrumenty pozwala uwierzyć w swoją wielkość.
Czy kiedykolwiek popełniłeś w studiu błąd, który wylądował na albumie i który irytuje cię za każdym razem gdy go słuchasz?
- Chyba aż tak to nie. Normalną sprawą jest, że jak już coś nagrasz, a potem tego słuchasz, to czasem dochodzisz do wniosku, że zrobiłbyś coś inaczej. Więc nie mam chyba takich wspomnień, natomiast muszę przyznać, że słuchając płyty czasem dochodzę do przekonania, że o czymś zapomniałem. Myślę sobie, kurcze stary, przecież zapomniałeś dodać tu czegoś, co chodziło ci po głowie w czasie sesji. Ale z drugiej strony, nie ma dramatu. Przecież wiem o tym tylko ja.
Nowy album wydaje się być trochę bardziej "surowy" niż poprzedni. Bardziej punkowy. To intencjonalne, czy wyszło przypadkiem, w trakcie sesji nagraniowej?
- To jest efekt tego, że wszyscy spotkaliśmy się w studiu. Nie było pracy zdalnej, tylko wszyscy grali ze sobą w jednym pomieszczeniu. To wpłynęło na agresywność i surowość brzmienia całej produkcji. To jest naturalna kolej rzeczy, że między muzykami wytwarza się pewien rodzaj energii, który znajduje potem swoje odzwierciedlenie na ścieżce dźwiękowej.
Slash: Prawie całe życie z gitarą i w cylindrze
23 lipca 2020 r. swoje 55. urodziny świętuje Slash, gitarowa podpora grupy Guns N' Roses. Uznawany za jednego z najlepszych rockowych gitarzystów wszech czasów muzyk działa też solo pod szyldem Slash featuring Myles Kennedy & The Conspirators. W czasie przerwy od Gunsów współtworzył zespół Velvet Revolver, a na koncie ma także współpracę z m.in. Michaelem Jacksonem, Lennym Kravitzem, Rihanną i Fergie.
Czy między tobą a Mylesem coś się zmieniło? Czy jest jakaś inna chemia? Czy artystycznie dojrzeliście do siebie? Moim zdaniem ta płyta jest bardziej jednorodna niż poprzednie.
- Powiedziałbym, że ten flow pomiędzy mną a Mylesem cały czas się rozwija i mówiąc pół żartem, pół serio - nie wiemy, do czego nas to doprowadzi. Wydaje mi się, że mógłbym wskazać, gdzie konkretnie rozwinęliśmy ten projekt dzięki mnie a gdzie dzięki Mylesowi. Natomiast fakt, że nasza muzyka ewoluuje, nie jest niczym zaskakującym. Powiedziałbym, że to naturalna kolej rzeczy.
Jaką lekcję dała ci pandemia? Masz jakieś przemyślenia z czasu, w którym nie można było grać muzyki na żywo?
- Jak myślę o tym z perspektywy czasu to jestem zdania, że pandemia nauczyła mnie cierpliwości. Nigdy jej nie miałem, ale z COVID-em nie było dyskusji. Musiałem się jej nauczyć. Muszę powiedzieć, że to jest lekcja, której się absolutnie nie spodziewałem od życia, ale w jakimś sensie jestem za nią wdzięczny.
Jak wspominasz pracę z Davem Cobbem i całą sesję nagraniową w studio RCA w Nashville?
- Muszę przyznać, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Jak spojrzałem na jego dorobek, to przede wszystkim znany był fanom muzyki country. Dla mnie był to facet z zupełnie innej bajki, który wniósł do całego projektu bardzo dużo świeżości. Zanim zaczęliśmy pracę, pogadaliśmy z godzinę przez telefon. Ustaliliśmy, że zrobimy to wszystko na żywo. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej żaden producent nigdy nie zaoferował mi czegoś podobnego, bo ryzyko wtopy jest wówczas ogromne.
Samo studio to jest temat na osobne opowiadanie, bo nagrywali w nim chyba wszyscy liczący się artyści ze sceny country na czele z samym Johnnym Cashem i Dolly Parton. Fajnie było obcować na żywo z jego legendą. Fajnie było widzieć te wszystkie zdjęcia legend country na ścianach.
Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators - Łódź, 12 lutego 2019 r.
Czy masz jakiś ulubiony riff albo piosenkę, jeśli testujesz nową gitarę?
- A to jest w sumie ciekawa historia, bo muszę przyznać, że pracowałem kiedyś w sklepie z gitarami. I mnóstwo gostków brało te gitary do rąk i męczyło "Stairway to heaven", ale do momentu, w którym ten numer staje się trudny. Zawsze mnie to bawiło. Oczywiście mieliśmy ich serdecznie dość, ale te popisy na szczęście nie trwały zbyt długo. Prawda jest taka, że nie cierpię chodzić do sklepów muzycznych, a jeszcze bardziej nie znoszę grania cudzych kawałków. Jeśli już testuję jakąś gitarę, to staram się zagrać na niej to, co ostatnio grałem w swoim domowym studiu i sprawdzam jak to brzmi. Natomiast mam zasadę, że nigdy nie gram cudzych numerów. I "Sweet Child of Mine". Nie i koniec.
W kompozycji "Spirit Love" został wykorzystany sitar. Co się stało, że sięgnąłeś po ten instrument? Czy była to być może muzyka The Beatles? Jak podoba ci się brzmienie tego instrumentu?
- Swój pierwszy sitar miałem już w latach dziewięćdziesiątych, ale zdecydowałem, że nie będę po niego sięgał, bo skojarzenia są oczywiste, żeby nie powiedzieć - bezczelne. Nigdy nie było moją intencją, żeby brzmieć jak Beatlesi, albo jakikolwiek inny zespół zaczynający w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Początkowo zagrałem tę partię na gitarze, ale kiedy pakowaliśmy graty do Nashville pomyślałem sobie, że co mi szkodzi wziąć ze sobą sitar. Szczerze powiem, że w pierwszej wersji ten utwór miał zagrany wstęp na gitarze, ale coś mnie tknęło, wróciłem do busa i podłączyłem ten sitar do mojego Marshalla. To był dobry wybór, ale Beatlesi nie mają nic do tego.
Zmiana sposobu nagrywania płyty na taki, że brzmi ona prawie jak album koncertowy z pozostawieniem wszystkich niedoskonałości. W czasach pandemii możemy uznać, że to substytut gry na żywo.
- To jest dobre pytanie, ale nigdy taki pomysł nie przeszedł mi przez myśl. Ale na pewno jest to jakiś sposób postrzegania tego albumu przez pryzmat czasów w jakich został nagrany i być może kierunek na przyszłość.
Kiedy zaczynałeś ten projekt z Mylesem Kennedym, spodziewałeś się, że nagracie ze sobą aż cztery płyty?
- Szczerze, to nigdy nie wybiegam aż tak daleko w przyszłość. Przeważnie koncentruję się na tym co tu i teraz. Więc kiedy nagraliśmy pierwszy longplay i pojechaliśmy w pierwszą trasę, dopiero wtedy zaczęliśmy myśleć o kontynuacji. Więc nie, nigdy nie zakładałem, że wytrzymamy ze sobą ponad dwanaście lat.