Recenzja Slash Ft. Myles Kennedy & The Conspirators "Living the Dream": Lanie wody
Znana z Guns N' Roses legenda gitarowego grania wraca z kolejnym już albumem, przy którym miejsce za mikrofonem po raz kolejny zajmuje cholernie utalentowany wokalista Myles Kennedy. I zupełnie nic z tego nie wynika.
Slash świetnym gitarzystą jest - to prawda. Kto w końcu lata temu nie oglądał z wypiekami klipu do "November Rain", zachwycając się solówką wioślarza Guns N' Roses? Co więcej, zaproszenie do współpracy zespołu Mylesa Kennedy'ego do krążków sygnowanych własnym pseudonimem było genialnym pomysłem. Członek Alter Bridge to bowiem wokalista rockowy z krwi i kości, doceniony nawet przez byłych członków Led Zeppelin, którzy swego czasu - według różnych plotek - mieli go zaangażować do nagrywania wspólnego materiału. I tak przez dwa albumy Slash z Mylesem oraz Konspiratorami zdążyli wypracować pewną formułę, od której, jak się okazuje, nie mają zamiaru odchodzić nawet o krok.
Tak więc trzeci album studyjny tego projektu, "Living The Dream", nie jest absolutnie żadnym zaskoczeniem. Mamy dokładnie to, czego można było się spodziewać. Slash dzierga swoje riffy z godną pozazdroszczenia energią. Potrafi zaimponować w "Sugar Cane" partią gitary tak "połamaną", że zapewne osoby obecne w studio nie mogły nadążyć wzrokiem za jego palcami. Przy "Boulevard of Broken Hearts" gitara wydaje się wręcz wyjęta z lat 70., nasuwając skojarzenia z The Who. Z kolei solówki gitarowe wychodzące spod dłoni Saula Hudsona (kto jeszcze pamięta, że on ma imię i nazwisko?) często są najmocniejszymi momentami danych kawałków, nawet jeżeli łatwo skrytykować, że współcześnie taka forma może wydawać się groteskowym prężeniem muskułów. Na szczęście Slash wie, jak wpleść je naturalnie w kompozycje tak, aby te były dopełnieniem, a nie zaledwie efektownym popisem sprawdzającym się na żywo, lecz w pracy studyjnej wplecionym na siłę.
Z kolei Myles Kennedy znów pokazuje, jak imponującym pod kątem warsztatu potrafi być wokalistą. Ba, inspiracje Robertem Plantem i Axlem Rose'em, szczególnie gdy wchodzi na wyższe rejestry, są wręcz niemożliwe do ukrycia. Kiedy zaś śpiewa niżej ("Read Between the Lines"), delikatna chrypka dodaje mu tylko charakteru. Pewnie myślicie sobie w tym momencie, że skoro wszystko wydaje się w porządku, to dlaczego ostatecznie "Living The Dream" jest rozczarowaniem?
Cóż, w zasadzie problem nie tkwi w tym, że coś poszło w stu procentach nie tak. Bo jeżeli mielibyśmy zmierzyć "Living The Dream" linijką skrajnego obiektywizmu, to mamy do czynienia z poprawnie zagraną i poprawnie zaśpiewaną od strony technicznej płytą. W końcu czego innego spodziewać się po Slashu oraz Mylesie? To zawsze był kawał porządnego gitarowego grania. Problem "Living The Dream" tkwi zupełnie gdzie indziej: to album, na którym poszczególne utwory za bardzo zlewają się ze sobą, przez co wręcz trudno się na nich dłużej skupić.
Dzisiaj na scenie hardrockowej Slash z Mylesem Kennedym i The Conspirators nie mają dużej konkurencji, ale to nie znaczy, że do materii należy podchodzić odtwórczo. Jasne, "World on Fire" też nie było w żaden sposób odkrywcze, ale muzycy starali się w miarę kreatywnie przeskakiwać między klimatami. A tu? Konia z rzędem temu, kto odróżni za pierwszym przesłuchaniem "The Call of the Wild" od "Mind Your Manners". Ten sam rytm, tak samo zagrana perkusja, te same patenty na riffy gitarowe, a takie "Driving Rain" jest tylko wolniejsze. Owszem, od strony technicznej to dobrze zrealizowane numery, wszystko jest wykonane na najwyższym poziomie i tkwi w tym energia, ale koniec końców brakuje tu nieco wyrazistego, indywidualnego charakteru. Czy od kultowego gitarzysty oraz zespołu jego wieloletniego współpracownika nie powinno oczekiwać się znacznie więcej? Przecież każdy wie, że potrafią.
Są jednak rzeczy, które trudniej wybaczyć. Na przykład "The Great Pretender" - pop-rockową balladę, o którą prędzej oskarżylibyśmy Nickelback aniżeli od faceta, który swego czasu wyznaczał drogę innym gitarzystom, zachęcając tym samym miliony osób do szarpania strun. Nie lepiej jest z "Lost Inside The Girl", w którym minimalistyczne potraktowane zwrotki mają kontrastować z dynamicznymi, wykrzyczanymi refrenami, a ostatecznie numer wpada w nieznośną manierę przypominająca czasy pudel metalu. Lepiej ominąć też wyegzaltowaną, popową (!) balladę w postaci "The One You Loved is Gone", wszak ta nie powinna się nigdy wydarzyć autorom "Living The Dream".
Teksty też bywają leniwe: "Gdyby tylko czas mógł odwrócić stronę" słyszymy w "The One You Loved is Gone", mając wrażenie, że wcześniej tego typu teksty znaleźć można było w kilkuset utworach. Szkoda tych przesłodzonych wersów pokroju "ona jest diamentem, ona jest perłą" albo "ona jest słodka jak trzcina cukrowa". Myles jest bowiem najlepszy, gdy przestaje być tak bezpośredni i oczywisty. W rozpoczynającym płytę "The Call of the Wild", gdy śpiewa o nowym jutrze, potrafi naprawdę zadziwić tym, jak da się w nieoczywisty sposób rzucić wersy o zagubieniu człowieka w świecie technologii. Chciałoby się tego więcej.
"Living the Dream" to rozczarowanie - to chyba jasne. Na szczęście rozczarowanie z gatunku tych, które nie powodują zgrzytu zębów z zażenowania (dobra, "The One You Loved is Gone" jest wyjątkiem), a raczej poczucie żalu. Bo nie chodzi nawet o to, żeby muzycy nas stale zaskakiwali - bardziej o to, że przyzwyczaili nas do wyższego poziomu i takowego należy po nich oczekiwać. Po "Slow Grind" czy "Boulevard of Broken Hearts" słychać, że można było wyciągnąć z albumu więcej i szkoda, że autorzy "Living the Dream" tego nie pociągnęli bardziej.
Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators "Living The Dream", Warner Music Poland
5/10
PS W ramach promocji "Living The Dream" Slash Ft. Myles Kennedy & The Conspirators zagra 12 lutego 2019 r. w Atlas Arenie w Łodzi.