Slash w Atlas Arenie w Łodzi. Relacja i zdjęcia z koncertu
Problemy z nagłośnieniem w trakcie występu Afromental mogły zapowiadać klapę, ale na szczęście przy kolejnych występach było o wiele lepiej, dzięki czemu czas spędzony z grupą Phila Campbella oraz gwiazdami wieczoru: Slashem, Mylesem Kennedym i The Conspirators, należy zaliczyć do naprawdę udanych.
Można było się zastanawiać, czy wybór grupy Afromental był odpowiedni, jeżeli chodzi o polski support do wydarzenia. Pierwsze sekundy rozwiały wątpliwości: muzycy po odejściu Łoza jeszcze bardziej dokręcili rockową śrubę, nawet jeżeli wyraziste rapcore'owe inspiracje wydają się w dzisiejszych czasach już nieco przebrzmiałe. Tkwił w tym ogrom energii, a szalejące po scenie dready Barona wywijały tak, jakby niemal miały wypaść z głowy, niesione ogromem basu.
Jednak bezpośrednio o tym ogromie nie da się powiedzieć wiele pozytywnych słów. Mimo starań samego zespołu, podczas występu Polaków nie dało się uniknąć narzekania na nagłośnienie: dźwięki zbijały się w jedną masę, z której niekiedy wręcz trudno było wydzielić melodię, a słowa Tomsona można było zrozumieć dopiero wtedy, gdy zamiast śpiewać, zajmował się konferansjerką między utworami. Kiedy zaś zapytał słuchaczy wprost "czy macie jeszcze ochotę na mały wp...lik?", podświadomie odczytywało się to wręcz ironicznie.
Występ może nie był specjalnie długi, trwał zaledwie pół godziny, przy czym lider Afromental sam wspominał, że to nie jest ich show i są tu tylko po to, aby rozgrzać publiczność. Udało im się, choć przy kolejnych zespołach tym bardziej uwydatniał się fakt, że była to tylko rozgrzewka.
Cios obuchem w twarz
Kiedy na scenie pojawił się Phil Campbell razem z trzema swoimi synami w ramach projektu Phil Campbell and the Bastard Sons, od początku było wiadomo, że ten "mały wp...lik" zapowiedziany przez Afromental powoli zmienia się w ciosy obuchem w twarz. Nawet jeżeli sam senior rodu Campbellów trzymał się mocno z boku. Oprócz tego, że nagłośnienie w końcu zaczęło działać w odpowiedni sposób, muzycy od początku narzucili szybkie tempo, prezentując rock'n'roll w najczystszej postaci. Zwolnili jedynie w przypadku nieco bluesowego "Dark Days", które jednak w wersji koncertowej nabrało o wiele więcej mocy niż w przypadku wersji studyjnej.
Największy szał nastąpił momencie, gdy muzycy postanowili złożyć hołd Lemmy'emu Kilmisterowi - zmarłemu pod koniec 2015 roku liderowi Motörhead, z którym to zespołem Phil Campbell grał od 1984 roku aż do samego końca działalności. W ramach uczczenia pamięci legendarnego rock'n'rollowca, wykonany został najbardziej jego rozpoznawalny przebój, "Ace of Spades". I owszem, to był ten moment, w którym członkowie koncertu zostali momentalnie kupieni. Szkoda więc, że show rozkręcił się w pełni dopiero na ostatnie kilkanaście minut koncertu. Niewątpliwie lepszym pomysłem byłoby umieszczenie utworu może nie na samym początku, ale na pewno w pierwszej połowie koncertu.
Maski na twarz
Zmierzając do łódzkiej Atlas Areny, od razu było wiadomo, kto jest główną gwiazdą wieczoru. Nie tylko z powodu szeregu plakatów i billboardów zawieszonych na mieście, ale również z wysypu ludzi z koszulkami zarówno z motywu okładkowego z albumu "Living the Dream" - który to Slash z Mylesem Kennedym i The Conspirators - aktualnie promują. Co ciekawe, dostrzec dało się także odbiorców w koszulkach Guns N' Roses, jednak tym razem gitarzysta ograniczył się tylko do "Nightrain" swojej macierzystej kapeli. Slash wyraźnie oddziela swoją działalność z tym projektem od tego, co stworzył w ramach zespołu dowodzonego przez Axla Rose'a.
Miło, że swoją obecność zaznaczyli także wielbiciele Alter Bridge, z którą to grupą kojarzony był przede wszystkim Myles Kennedy jeszcze przed rozpoczęciem współpracy ze Slashem, szczególnie że społeczność fanów nie jest tak liczna jak w przypadku gitarzysty z cylindrem na głowie.
- Nawet z okularami przeciwsłonecznymi - przysięgam - kiedy spoglądam na widownię, to mocno pieprzy mi się w głowie (śmiech). Bardzo nie lubię patrzeć na tłumy - mówił dzień przed koncertem gitarzysta w rozmowie z Interią, gdy zapytaliśmy go o jego charakterystyczny wizerunek.
Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators - Łódź, 12 lutego 2019 r.
Tradycyjnie już dla polskich występów Slasha z Mylesem Kenedym i The Conspirators, społeczność fanów zebrała się i postanowiła zorganizować niespodziankę dla muzyków. Tym razem uczestnicy obecni w strefie Golden Circle otrzymali maski z motywem z okładki "Living The Dream", którą mieli za zadanie nałożyć tuż przed wyjściem muzyków na scenę. Ku zaskoczeniu wielu, dało się dostrzec fanów realizujących to zadanie również daleko od sceny, gdyż dzięki sprawnej komunikacji, każdy był w stanie sobie samodzielnie wydrukować to drobne przebranie.
Czysty rock
A co z samym koncertem? Muzycy zaczęli o 21.20 i rozpoczęli od "The Call of the Wild" - utworu otwierającego ich ostatni album. Mimo tego, że mieliśmy do czynienia z trasą koncertową promującą "Living the Dream" i nie zabrakło utworów z tej płyty - z "Driving Rain" oraz znacznie spokojniejszym "Lost Inside the World" na czele - setlista nie zamknęła się wyłącznie na najnowszym dziele Amerykanów. Ujawniła natomiast jedną rzecz: materiał znacznie zyskuje w wersji koncertowej. Momenty, które na krążku mogły wydawać się pisane od niechcenia, na żywo zostają odpowiednio dopieszczone i podane z bardzo potrzebną energią.
Kiedy Slash i towarzyszący mu muzycy postanowili wrócić do poprzednich albumów swojego projektu (naprawdę bardzo dobrze wypadło "Shadow Life" z "World on Fire" czy niesamowicie efektowna i trudna technicznie "Anastasia" z "Apocalyptic Love"), pojawiły się także dwa utwory nagranych z Mylesem jeszcze przed zawiązaniem The Conspirators, tj. "Back from Cali" oraz "Starlight". Szczególnie wykonanie tego drugiego zapadnie uczestnikom wydarzenia w pamięci na długo, ponieważ cała Atlas Arena rozświetliła się wówczas od włączonych latarek w telefonach.
Nie brzmi to może zbyt imponująco - ba, pewnie z perspektywy czytelnika wręcz kuriozalnie - ale efekt powalał i pokazywał faktycznie zaangażowanie fanów w Polsce, o którym to Slash i Myles wielokrotnie wspominali. Zresztą, sami muzycy również i podczas łódzkiego występu odczuwali dobre przyjęcie ze strony audytorium, bo po powrocie na bis niespecjalnie chcieli już schodzić, dzięki czemu sam ich występ trwał dwie dobre godziny.
Zdarzyło się również, że mikrofon przejął... Todd Kerns, basista The Conspirators. "Jak to?" - zapytacie. Ano, Kerns na co dzień jest również wokalistą w zespole Sin City Sinners, czym postanawia się chwalić także w trakcie trasy ze Slashem. A kiedy już Todd dorwał się mikrofonu, ogłosił - podobnie jak wcześniej Phil Campbell z synami - że pragnie złożyć hołd Lemmy'emu Kilmisterowi, co zresztą czyni z zespołem podczas każdego wieczoru w trakcie trasy. W związku z tym gwiazdy wydarzenia zagrały "Doctor Alibi": piosenkę stworzoną z liderem Motörhead na potrzeby pierwszego solowego krążka Slasha. I trzeba przyznać, że Kerns absolutnie podołał partiom Lemmy'ego, nawet jeżeli ma zupełnie inną barwę głosu aniżeli zmarły muzyk.
Jakieś negatywne odczucia? Cóż, mam wrażenie, że instrumenty niekiedy za bardzo przykrywały wokal Mylesa, ale było w tej kwestii i tak o wiele lepiej aniżeli na Afromentalu. Słyszałem również, że niektórzy narzekali na sprzężenia, ale ze swojej perspektywy ich nie doświadczyłem. To, do czego nie jestem przekonany, to do tej 10-minutowej solówki Slasha, wszak po chwili zrobiła się już męcząca. Z drugiej strony, przecież to Slash - kto jak kto, ale on może sobie pozwolić na taką na chwilę samozachwytu.
Koniec końców, wieczór w łódzkiej Atlas Arenie należy zaliczyć do udanych - na tyle, że aż smutno, iż frekwencja nie dopisała na tyle, ile mogła. Owszem, na płycie i trybunach zmieściło się kilka tysięcy osób, ale nie było żadnego problemu z przeciskaniem się, przestrzeń przy technikach-akustykach była już mocno rozrzedzona, a sektory na trybunach w pewnych miejscach były zupełnie wypełnione, by w innych niemal świecić pustkami. Z drugiej strony, rock już dawno przestał być gatunkiem dominującym główny nurt muzyczny, stąd można było się spodziewać takiej kolei rzeczy. Mimo to, jedno jest pewne: Slash, Myles Kennedy i The Conspirators na pewno do nas wrócą - bo nie ilość fanów się liczy (nawet jeżeli wciąż jest ogromna), a ich jakość. A fanów mamy w Polsce najlepszych.
Rafał Samborski, Łódź