Phil Campbell (Motörhead): Nieraz najlepsze rzeczy w życiu wychodzą, gdy postawisz na spontaniczność
Kamil Downarowicz
Eksgitarzysta Motörhead, Phil Campbell, wraz ze swoim zespołem Phil Campbell and the Bastard Sons odwiedzi w październiku Warszawę. Przy tej okazji rozmawiamy z nim o tym, jak to jest być w jednej kapeli z trzema synami, wydawać solowy album w wieku 55 lat i po setkach zagranych koncertów, nadal cieszyć się występami przed publicznością.
Wieloletni członek załogi Lemmy'ego Kilmistera zdradził nam także przebieg swojej ostatniej rozmowy z niekoronowanym królem rocka i wyjaśnił, jaką rolę w jego życiu pełni... Księżniczka Leia.
Kamil Downarowicz, Interia: - Niedawno zmieniłeś nazwę zespołu z Phil Campbell's All Starr Band na Phil Campbell and the Bastard Sons.
Phil Cambell: - Tak jest. To była dość spontaniczna decyzja, ale też wyraz uznania dla moich synów, bez których ta grupa przecież by nie istniała i, oczywiście, dla Motörhead. Nieraz najlepsze rzeczy w życiu wychodzą, kiedy postawisz na spontaniczność.
Tak było też z samym pomysłem założenia kapeli sygnowanej twoim nazwiskiem.
- Cztery lata temu mój syn Tood miał urodziny, w pewnym momencie zaczęliśmy z całą "rodzinką" jammować. Zagraliśmy też kilka klasyków i coverów. Wyszło nam to naprawdę nieźle i bez chwili zastanowienia postanowiliśmy, że zakładamy zespół. Ja, trójka moich synów i Neil Starr.
Swój poprzedni wywiad przeprowadzałem z polskim muzykiem (Wojtkiem Waglewskim - przyp. red.), który, podobnie jak ty, występuje w jednym zespole ze swoimi synami. Powiedział mi, że dzięki wspólnej grze poznał ich niejako na nowo i odkrył w potomkach cechy, których wcześniej nie dostrzegał. W twoim przypadku było podobnie?
- Chyba nie... może dlatego, że grałem z nimi na różnych instrumentach odkąd byli mali. Często występowaliśmy także na jednej scenie, jeszcze przed założeniem zespołu. Były rozliczne ku temu okazje. Oczywiście nasze relacje i role wyglądają inaczej niż w domu. Nie jestem szefem kapeli, nikomu nie narzucam swojej wizji niczym despotyczny ojciec. Wręcz odwrotnie - bardzo cieszy mnie inwencja synów, ich własne pomysły, które nieraz bywają dużo ciekawsze od moich. Dzielimy się też po równo zarobionymi pieniędzmi i traktujemy w stu procentach na partnerskich, kumplowskich zasadach.
Skończyliście właśnie nagrywać pierwszą oficjalną EP-kę. Opowiesz nam coś o niej?
- Znalazło się na niej pięć naszych własnych utworów. Żadnych coverów, czysty rock'n'roll w świeżej, krwistej postaci! Krążek powinien trafić do sprzedaży na przełomie października i listopada. Jej miksem zajmuje się Cameron Webb, czyli człowiek, który był odpowiedzialny za produkcję pięciu ostatnich albumów Motörhead i do którego mam pełne zaufanie. Za produkcję wzięli się moi synowie. Nie mogę doczekać się końcowego efektu.
Macie już tytuł dla tego minialbumu?
- Jeszcze nie. Podobnie jest w przypadku mojego solowego albumu, który ukaże się latem przyszłego roku. Nie miałem jeszcze czasu o tym myśleć.
No właśnie, a propos twojej debiutanckiej płyty. Czytałem, że pojawi się na niej dużo sławnych gości, ale nie chcesz zdradzać, kto dokładnie. Może teraz uchylisz rąbka tajemnicy?
- Niestety nie mogę tego zrobić. Zadzwoń za pół roku, to z przyjemnością ci wszystko opowiem. Teraz jest po prostu za wcześnie, żeby wdawać się w szczegóły. Nie wszyscy potwierdzili swój udział w nagraniach, część osób jest zajęta swoimi projektami muzycznymi... No dobra, dam ci jedno nazwisko - Chris Fehn, perkusista Slipknot. Do premiery płyty zostało jeszcze wiele czasu, wciąż mam w głowie mnóstwo pomysłów i nie wiem, które z nich wykorzystam.
No dobrze, w takim razie zmieńmy temat. Podczas trasy koncertowej, w ramach której w październiku odwiedzisz Warszawę, będziesz grać nowe utwory, a także covery Motörhead czy Black Sabath. Jakie będą proporcje w setliście?
- W obecnej chwili gramy jeden własny numer. Ale kiedy przyjedziemy do Warszawy, spróbujemy zagrać więcej nowych utworów z EP-ki. Do tego dojdzie z siedem coverów, o których wspomniałeś. Ludzie je uwielbiają, a my chcemy dać im dużo radości.
Nagle w trakcie naszej telefonicznej rozmowy słyszę głośne szczekanie i pytam Phila, co za urocze stworzenie próbuje nam przerywać. Phil wyjaśnia, że to jego pies o imieniu... Księżniczka Leia. Po niekontrolowanym wybuchu śmiechu i stwierdzeniu, że to najlepsze imię dla psa, z jakim się spotkałem, zadaję kolejne pytanie.
Które z nagrań Motörhead wykonujesz na koncertach z największą przyjemnością?
- Jest ich naprawdę sporo. Bardzo lubię grywać "Over Your Shoulder", "Dog-Face Boy", "Damage Case", ale jednego konkretnego utworu nie jestem w stanie wybrać.
Nawet nie chcę liczyć, ile zagrałeś koncertów w całym swoim życiu. Nadal odnajdujesz w tym ekscytacje?
- Oczywiście! I nawet nie muszę się szczególnie starać, by ją z siebie wydobyć. Moja robota przynosi mi wciąż wiele satysfakcji. Widok zadowolonej, dobrze bawiącej się publiki sprawia, że sam zaczynasz czuć pozytywną energię. Świetne uczucie, uwierz mi.
Wierzę. Cofnijmy się teraz trochę w przeszłość. Czy po zakończeniu działalności Motörhead dostawałeś propozycje dołączenia do jakichś innych zespołów?
- Wiesz, kiedy Lemmy odszedł, to był dla mnie kompletny szok. Wycofałem się na chwilę z działalności muzycznej i wszyscy w środowisku raczej o tym wiedzieli. Wiedzieli też, że jestem mocno zaangażowany w swój własny projekt i skupiam się głównie na nim. Dlatego nie dostawałem żadnych propozycji, o których mówisz.
Domyślam się, że nie jest łatwo odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której zespół, któremu poświęciłeś 32 lata życia, przestaje z dnia na dzień istnieć.
- Najśmieszniejsze jest, że to wciąż do mnie nie dociera. Szok, o którym wspomniałem przed chwilą, jeszcze nie minął. Możesz to sobie wyobrazić? Brakuje mi zespołu, Lemmy’ego, tego, że nie mogę do niego zadzwonić i pożartować, pogadać o głupotach, zobaczyć go na sali prób. Czyli wszystkich tych małych rzeczy, na które nie zwracamy większej uwagi w codziennym życiu.
Pamiętasz waszą ostatnią rozmowę?
- Tak, pamiętam ją bardzo dobrze. To było 11 grudnia ubiegłego roku po koncercie Motörhead w Berlinie, zamykającym naszą europejską część tourne. Na koniec wszyscy serdecznie się wyściskaliśmy i życzyliśmy udanego wypoczynku. Lemmy był zadowolony, chwalił nas. Powiedziałem mu: "Do zobaczenia na następnej trasie". To były moje ostatnie słowa do niego.
Utrzymujesz kontakt z Mikkeyem Dee?
- Jak najbardziej. Spotykamy się, kiedy tylko jest to możliwe. Dzwonimy też do siebie co najmniej raz w tygodniu. We wrześniu, w Szwecji będą odbywać się finały wyścigów samochodowych, które w tym roku przyjęły nazwę "Lemmy 500". Wystąpimy przy tej okazji z Mikkeyem i z zespołem Saxon na jednej scenie. Oddamy hołd Lemmy’emu.
Powiedziałeś, że gdy Lemmy zmarł, to Motröhead odszedł wraz z nim. To zrozumiała decyzja. Ale czy można liczyć na album zawierający nieopublikowane wcześniej utwory?
- Szczerze powiedziawszy jeszcze o tym nie myślałem. Na pewno jest kilka dobrych nieoficjalnych utworów, którymi warto podzielić się z naszymi fanami. Sądzę, że kiedyś to z pewnością się stanie, ale raczej nie w najbliższym czasie.