Wojciech Waglewski (Voo Voo): Nie sposób zrobić kariery z "desantu" [wywiad]

Kamil Downarowicz

- Nie ma nic trudniejszego niż napisać ładny tekst o miłości, taki który nie byłby banalny - podkreśla w rozmowie z Interią Wojciech Waglewski, wokalista i gitarzysta grupy Voo Voo.

Wojciech Waglewski stoi na czele grupy Voo Voo
Wojciech Waglewski stoi na czele grupy Voo VooFot. Jan Rusek 

Z synami nagrał już pan wspólną płytę. Kiedy przyjdzie czas na wnuki?

- One są jeszcze malutkie, więc trochę czasu to zajmie. A mówiąc poważnie to nie wiem, czy kiedykolwiek tak się stanie, bo moje wnuki i wnuczki nie ujawniają póki co talentów muzycznych. To też nie jest tak, żebym chciał grać przez całe życie "rodzinnie". Współpracuję z synami, dlatego że są znakomitymi muzykami, a nie dlatego że płynie w nas ta sama krew.

Waglewski Fisz Emade to nie tylko pański poboczny projekt, a pełnoprawny zespół. Czy praca wewnątrz "rodzinnego" zespołu różni się od pracy z osobami z "zewnątrz"?

- Różni się w tym sensie, że więcej od siebie wymagamy. Nasza wspólna praca artystyczna jest formą egzaminu, formą zadawania pytania o naszą wzajemną kondycję. Projekty synów, Tworzywo czy Kim Nowak, to rzeczy, które obserwuję z zewnątrz i nie wiem, jak przebiega praca nad nimi. Natomiast Waglewski Fisz Emade tworzymy razem i z jednej strony ja poznaję tajniki ich pracy - w sensie produkcji, pomysłowości, koncepcji itd. - a oni poznają tajniki mojej pracy. Przy okazji jesteśmy chyba bardziej wymagający wobec tego, co robimy wspólnie, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że nosimy wspólny bagaż doświadczeń, który może być momentami sporym obciążeniem. Mamy świadomość, że musimy pracować na wysokim poziomie i nie narażać się na przykre sytuacje typu koneksje z powodów rodzinnych. Na razie popełniliśmy dwie płyty i nie wiadomo kiedy będą następne. To wymaga trochę czasu i mobilizacji, aby usiąść do wspólnego nagrywania.

Myślicie o kolejnym albumie?

- Planów konkretnych nie ma. Ale nie było także planów ani pierwszej płyty, ani drugiej. Kiedy przyjdzie taki moment, żeby usiąść razem i coś zrobić, to nie widzę powodów, aby nowy materiał miał nie powstać.

Czy będąc z synami kolegami z zespołu, a nie rodziną w stricte tego słowa znaczeniu, poznaliście się niejako na nowo?

- Oczywiście! Zupełnie inaczej żyje się w trasie, rozmawia w samochodzie niż na obiedzie rodzinnym. Ja czasem przecieram oczy ze zdumienia, bo poznaję ich od strony, od której pewnie bym ich nigdy nie poznał, gdyby nie ta praca. Odczytujemy na nowo swój sposób rozmawiania, poczucie humoru. Teraz więcej wiem np. o ich gustach, jeżeli chodzi o filmy, literaturę, muzykę. To się dzieje nie tylko przy okazji projektu Waglewski Fisz Emade, ale też przy okazji prowadzenia z Fiszem audycji radiowej, która również jest formą wzajemnego odkrywania się.

Kiedy Piotrek i Bartek byli mali, zabierał ich pan na próby?

- Na próby nie, ale zabierałem ich często na koncerty i festiwale. Próby to raczej nieprzyjemna część naszej pracy - nudna, głośna i dość śmierdząca. No bo kilku spoconych facetów zamkniętych w jakiejś małej salce, to przecież średnio kusząca wizja.

A który utwór z całej pańskiej dyskografii zadedykowałby pan synom?

- Chyba "Gdybym" bo jest on pośrednio o synach. Jest też najbardziej osobisty i najbardziej związany z tym, co dla mnie najważniejsze.

Jaką radę dałby pan przyszłym ojcom, którzy niedługo staną przed trudem wychowania potomstwa?

- Nie dam żadnej rady. To są rzeczy bardzo trudne. Podobnie można by zapytać, jaką radę dać, żeby małżeństwo było szczęśliwe. A to są sprawy, które moim zdaniem pojmuje się intuicyjnie... Myślę też, że najlepszą radą jest po prostu... nie wychowywać. To znaczy tworzyć taką atmosferę, żeby wychowanie nie było potrzebne. Odnoszę wrażenie, że jest dokładnie tak, jak ktoś mądry powiedział: "kiedy pojawia się myślenie o wychowaniu, to wtedy z wychowawcami jest słabo". Myślę, że to jedyna sensowna myśl na ten temat - jeżeli chce się, aby rodzina dobrze funkcjonowała, to należy samemu dobrze funkcjonować w rodzinie i z całą rodziną. Jeżeli wszystko oparte jest na szczerości, na wzajemnym zaufaniu, pokorze wobec siebie itd. to wtedy procesy wychowawcze przebiegają bezboleśnie i niemal niezauważalnie.

"Kim byłbym teraz? I czy byłbym w ogóle? Gdybyś wtedy na mnie nie zerknęła tak czule" - to słowa piosenki "Kim bym był?...", które kieruje pan do żony. Czy rzeczywiście gdyby nie żona to Wojciech Waglewski byłby dzisiaj kimś innym?

- Z całą pewnością. Mam wielu kolegów muzykantów, którzy zaprzeczają archetypowi rock'n'rollowca typu narzeczona w każdym mieście, nieustanna balanga itd. Ci koledzy są wierni przez całe lata i myślę, że jest to niezwykle ważne w naszym zawodzie, ponieważ daje to z jednej strony motywację - najlepszą motywacją do nagrania płyty czy piosenki jest przecież chęć przypodobania się kobiecie - z drugiej strony daje oazę spokoju, ponieważ jest to zawód z wielu powodów ciężki. Nieustannie jesteśmy narażeni na wtrącanie nosa w nasze życie osobiste, rodzinne. Nie narzekam, bo to jest w naszą pracę wpisane, ale nieraz dość upierdliwe.

Jako tekściarz operuje pan słowem polskim na najwyższym poziomie. Co pan myśli o modzie wśród naszych rodzimych młodych zespołów, które koniecznie chcą śpiewać po angielsku?

- Nie rozumiem tego za bardzo. Nie jesteśmy narodem wyspiarskim, jesteśmy tak naprawdę od niedawna narodem europejskim, zaczynającym się w miarę swobodnie poruszać na tym kontynencie i próbującym się wciąż odnaleźć. Natomiast nie posługujemy się językiem angielskim na co dzień. Wiem, że jego znajomość rośnie i to bardzo cieszy, natomiast język jest elementem kultury. Jeśli ktoś myśli o pisaniu poważniej, to myśli również o wszystkim, co wraz z językiem otrzymał w ramach edukacji. Mimo, że sam posługuję się angielskim sprawnie, to nie znam idiomów ani nie potrafię tworzyć neologizmów w tym języku, a nawet gdybym to potrafił, to byłoby to mało czytelne. W związku z tym wydawałoby mi się nienaturalne rozmawiać z kimś, kto jest moim rodakiem, przy okazji obiadu czy kolacji, w języku angielskim, a koncert jest jednak formą rozmowy. Język polski jest na tyle specyficzny, że jeszcze dodatkowo prowokuje do znalezienia własnego przekazu nie tylko w sensie słowa, ale i muzyki.

Może po prostu łatwiej pisze się teksty po angielsku niż po polsku?

- Z jednej strony trudniej jest pisać po polsku, a z drugiej strony łatwiej znaleźć własny pomysł na zabawę słowem, co udowodnił np. Janerka i wielu ludzi piszących naprawdę dobrze. Mam kolegów, którzy jeżdżą i koncertują po całej Europie w wielu klubach i tam jest im oczywiście łatwiej się porozumieć w języku angielskim, ale traktują to bardziej w kategoriach muzycznej przygody i zwiedzania świata, niż w kategoriach międzynarodowej kariery. Najbardziej naiwna motywacja to taka, że dzięki temu językowi stajemy się bardziej światowi i być może ktoś na świecie nas zauważy...

Najczęściej tak się nie dzieje.

- Właśnie. Język jest punktem wyjścia. Wiem na podstawie licznych doświadczeń i obserwowania przez lata rynku muzycznego, że nie sposób zrobić kariery z "desantu". Nie mamy takiej pozycji w muzyce popularnej jak na przykład Skandynawowie, żeby tworzyć sobie muzykę tu i zawalczyć nią na międzynarodowych listach przebojów. Mówię przede wszystkim o muzyce rockowej. W związku z tym takie myślenie, że się zrobi karierę, śpiewając po angielsku, jest kompletnie bez sensu. Co z tego, że wyjedzie się na jakieś showcasy, pojawi się ze dwa, trzy razy za granicą? To jest fajna przygoda, ale tak naprawdę nic głębszego z tego nie wynika. Podobne nadzieje na sukces należy od razu podzielić przez siedem. Mieliśmy przykłady próby robienia z desantu karier na świecie i póki co nie powiodły się nikomu, począwszy od Maanamu, Lady Pank czy Republiki przez Myslovitz na obecnej młodzieży kończąc. Oczywiście życzę im jak najlepiej.

- Kiedyś słyszałem też opinię, że skoro rock'n'roll jest wymyślony przez Anglosasów, to śpiewanie go po polsku można porównać do Afrykańczyków śpiewających muzykę górali podhalańskich. Jest to kompletna bzdura, ponieważ rock funkcjonuje na całym świecie w językach ojczystych, a jednym z podstawowych elementów muzyki rockowej jest komunikowanie się z odbiorcą. To komunikat jest najważniejszy.

Powiedział pan kiedyś, że są na świecie tylko trzy rzeczy, o których warto pisać piosenki: Bóg, miłość, śmierć. Podtrzymuje pan tę opinię?

- Płyta "Matka, Syn, Bóg" jest najlepszą odpowiedzią na pana pytanie. Nic się nie zmieniło. To są najtrudniejsze rzeczy i myślę, że są setki tysięcy razy ważniejsze niż publicystyka czy język gazetowy, który się czasem w tekstach pojawia, ale strasznie szybko traci na wartości. Od Petrarki począwszy na Cavie kończąc, te magiczne tematy będą nieśmiertelne. Ale zarazem najtrudniejsze - nie ma nic trudniejszego niż napisać ładny tekst o miłości, taki który nie byłby banalny.

Skoro wspomniał pan o publicystyce... wiem, że nie lubi pan poruszać się w obrębie tematów z nią związanych, ale muszę o coś zapytać. Nagrał pan płytę "Placówka 44" poświęconą Powstaniu Warszawskiemu. Co myśli pan o zamieszaniu wokół tegorocznych obchodów? PiS chciał, aby odczytywać nazwiska osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, wzywał powstańców na rozmowy.

- Nowa władza próbuje wprowadzać nową interpretację historii. Stosunek do powstańców jest tego dowodem. Ci fantastyczni ludzie przystępując do walki z pewnością nie spodziewali się, że będą musieli walczyć do końca życia... o godność, szacunek. Nie podoba mi się to. Generalnie polityka to dla mnie dość obrzydliwe zajęcie, bowiem manipuluje ludźmi, faktami, wpycha się w życie prywatne. Polityków opanowało umiłowanie brzydoty. Brzydkie myśli, brzydkie uczynki, brzydki język, brzydki sposób komunikowania się z "poddanymi". Nie sądzę żebyśmy byli narodem tak owej brzydoty potrzebującym. Zamiast stać się krajem kwitnącej wiśni czy też mlekiem i miodem płynącej, stajemy się krajem śliwki robaczywki. Przywiązuję wagę do faktów historycznych, bo są one ważnymi elementami mojego rozwoju, poczucia tożsamości narodowej, przynależności i nie lubię kiedy ktoś w tym gmera, chce zmieniać na siłę, z pobudek politycznych.

- Nasza płyta powstańcza była dla mnie zupełnie czymś nowym, ponieważ dotąd nie realizowałem zbyt wielu tematycznych projektów na zamówienie. W tym przypadku nasz menedżer znalazł nieprawdopodobne wiersze pisane przez powstańców na konkurs w samym środku walki w Warszawie. Sama opowieść o tym, w jakich okolicznościach te wiersze powstały była niesamowita. Przy wystrzałach z karabinu, wszechobecnej śmierci, młodym ludziom chciało się pisać o miłości, o rzeczach, o których w czasach wojny wydaje się, że się zapomina. To triumf humanizmu nad potwornością wojny. Mimo że te wiersze nie są najwyższej próby literackiej, ich ładunek emocjonalny i cała otoczka wydawała się niesamowita, to mnie skłoniło do tej pracy.

Wystąpił pan niedawno we Wrocławiu na największym polskim festiwalu filmowym T-Mobile Nowe Horyzonty. Ceni pan sobie kino jako formę sztuki?

- Uwielbiam przede wszystkim kino autorskie, począwszy od Felliniego, przez Jarmuscha, Lyncha, braci Cohen, na Tarantino kończąc. Te postacie tworzą takie kino, które do mnie w pełni przemawia. To jest trochę jak z muzyką - w muzyce podstawową rzeczą, do której każdy muzyk dąży, niezależnie do tego jaki rodzaj twórczości uprawia, jest znalezienie własnego języka. To samo znajdziemy w kinie. Dlatego cenię te obrazy, które są zarazem prywatnym, osobnym komunikatem reżysera. Zdecydowanie wolę filmy niszowe, czyli niestety te, które znikają zaraz po pojawieniu się na ekranach.

Ma pan czas chodzić do kina?

- Ciężko z tym. Zresztą ja mam trochę staroświecki stosunek do kina i nienawidzę swądu popcornu. Ciężko znaleźć kino, w którym nikt nie wysyła SMS-ów i nie opycha się jedzeniem, szeleszcząc jednocześnie. Podróże w trasie są takim przypadkiem, kiedy siedzimy w samochodzie parę godzin, kupujemy filmy i nadrabiamy wszystkie zaległości. Wychodzi więc na to, że lubię kino samochodowe.

A ma pan swoją ulubioną filmową ścieżkę dźwiękową?

- Ścieżki ulubionej nie mam, ale gdybym pogrzebał w głowie to bym coś pewnie znalazł... cenię sobie bardzo muzykę Komedy, którą skomponował do "Dziecka Rosemary", "Noża w wodzie". Mam pełną świadomość, że powiedzenie, które wymyślił jakiś nie do końca świadom swych słów człowiek: "dobra muzyka filmowa jest taka, której w filmie się nie słyszy", jest kompletną bzdurą. Ja bardzo wyraźnie łączę kino Felliniego z Nino Rotą, i np. "Miasto kobiet", do którego już ktoś inny pisał muzykę, to dla mnie zupełnie inny Fellini. Albo to, co np. robi Tarantino, czyli gmeranie w dorobku muzyki rockowej, wyszukiwanie rarytasów albo rzeczy mniej znanych, jest też dla mnie fantastyczne. Wspaniałe są też duety reżyser-kompozytor. Nie wspominając o wielkich wizjonerach muzycznych jak Kilar, którzy przy pomocy muzyki potrafią dołożyć do obrazu jeszcze jakąś odrobinę sztuki.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas