Sarsa: Urodziłam się z potrzebą buntu wobec całego świata [WYWIAD]

Niedawno Sarsa wydała swój najbardziej osobisty album /Marta Smerecka /.

Sarsa na początku października wydała nowy album “*jestem marta”, którym otwiera całkowicie nowy rozdział w karierze. Porozmawialiśmy o przyczynach takiej zmiany wizerunkowej i motywacjach, jakie za nią stały.

Wiktor Fejkiel, Interia: Tego wywiadu udzielasz jako Sarsa czy jako Marta Markiewicz?

Sarsa: - One są trochę nierozerwalne. Sarsa i Marta są jak yin i yang, więc ciężko jest je od siebie rozdzielić. Także dużo zawdzięczam Sarsie i temu, jak ta kariera się potoczyła. Pewnie nie byłabym bez niej w miejscu, w którym jestem dzisiaj. Nigdy nie zastanowiłabym się, kim właściwie jest Marta, gdyby nie fakt, że Sarsa mnie mocno przygniotła swoim ciężarem. Ciężarem swojej popularności i tego, kim się stała. Jako awatar, jako artystka, której przyklejono bardzo wiele twarzy, różnego rodzaju. Tak naprawdę cały czas jestem w tym procesie otrzepywania się właśnie z tych łatek, z tych masek i tego poczucia braku tożsamości, z tym jak mnie świat widział, jak malował, a jak ja się w środku czułam, jako Marta.

Reklama

Myślałaś o tym, by występować pod imieniem i nazwiskiem, skoro twoja muzyka diametralnie się zmieniła? Skoro bardziej się z nią utożsamiasz?

- Zastanawiałam się jak to uporządkować i na ten moment znalazłam takie rozwiązanie, że Sarsa została, ale z gwiazdką w nawiązaniu trochę do tego, z czym są umowy z gwiazdką. Tak naprawdę, gdyby rozwinąć gwiazdkę, to tam jest opis postaci bardziej pogłębiony i potem się okazuję, że w cieniu Sarsy jest Marta.

Niedawno premierę miał album "*jestem marta". To Twój najbardziej osobisty album w karierze?

- Zdaje mi się, że tak. To chyba jest taka pierwsza próba dobicia się do siebie. 

Czujesz, że udało ci się już odciąć od tej Sarsy z albumów np. "Zakryj" czy "Pióropusze"? Tej Sarsy z rogami i flamingiem?

- Właściwie to jest trudne pytanie, bo wszystkie piosenki powstawały w zaciszu domowym, więc de facto wypływały one ode mnie. Na tamten czas były tożsame ze mną i aktualne. Głupstwem byłoby się odcinać od własnej twórczości, ale też naturalną koleją rzeczy jest to, że ja dojrzewam, zmieniam się. Tak samo zresztą jak moi fani. Moje doświadczenia powodują, że muzyka, jaką tworzę, zaczyna mieć inny kształt i brzmienie - cały czas poszukuję. Na pewno nie jestem też fanką odcinania się od historii. Lubię być tu i teraz, ale lubię też ten kontekst, jaki mam za swoimi plecami. Jest nim cały mój dorobek artystyczny. Nigdy nie mogłabym powiedzieć o jakiejś przemianie, gdyby tej linii czasu nie było.

To jakbyś nazwała swoją obecną muzykę? Ty, jako artystka i twórca.

- Szufladkowanie zostawiam ludziom i dziennikarzom muzycznym. Wiesz, ja mogę tak powiedzieć emocjonalnie o tym, że to jest bardzo sensualne i bardzo kobiece granie. Ale też nie brakuje gdzieś tam mojej odsłony zbuntowanej. Cały czas uważam, że ja się w ogóle z potrzebą buntu wobec całego świata urodziłam. I to też słychać na tej płycie. Jeśli chodzi natomiast o przyporządkowanie do jakiegoś gatunku, to ciężko byłoby mi to robić. Nie jestem fanką dzielenia muzyki.

No właśnie, wspominasz jednocześnie o tym buncie i kobiecości, co potwierdza, że ten album jest cały pełen kontrastów. Z jednej strony mamy postpunkowy "balet", a z drugiej balladowy "księżyc". Czy jest to odzwierciedlenie tego, że w tobie też są dwa wilki?

- W zasadzie to ja się niczym nie różnię od całej reszty świata. Nikt nie jest jednowymiarowy. Dla mnie najważniejsze jest, żeby być bodźcem, żeby ludzi czymś poruszyć, zaskoczyć. Nie był to jednak jakiś celowy zabieg, to naturalnie wypływa ze mnie. Chcę tylko oddawać prawdziwy stan rzeczy w muzyce. Prawda jest taka, że Marta ma wiele wcieleń za jednego życia. Uważam, że każdy człowiek ma trochę tak. Lubię z tymi zmianami po prostu współgrać i im się poddawać.

Są jakieś konkretne emocje lub wydarzenia, które ukształtowały krążek "*jestem marta"?

- Na pewno takim momentem był 2019 rok, kiedy byłam w piku swojej kariery i popularności. Wydałam wtedy album "Zakryj", graliśmy trasę klubową. No i wiesz, zamiast się cieszyć, że wychodzę na scenę i mieć te emocje związane z sukcesem, jaki odniosła tamta artystka w tamtym czasie, wychodziłam zblazowana na scenę. Biczowałam się za to, że nie czuję się wdzięczna ani radosna. Wszyscy otwierali szampana i celebrowali sukces i jego monetyzację, a ja nie potrafiłam pić z tego kielicha. Dużo smutku we mnie było i tak to nazwałam sobie roboczo, że to był dla mnie przedsionek do depresji. Wtedy postanowiłam pójść w inną stronę, w poszukiwaniu siebie, w poszukiwaniu radości. 

Pierwszym krokiem był album "Runostany". Był on bardzo mroczny i pokazywał, w jakim dole się znajduję. No i teraz "*jestem marta", czyli wyjście z tego cienia Sarsy i przyznanie się przed światem, że nie wszystko było prawdą, co robiłam. Przyznanie też się do swoich słabości i ułomności, do błędów, które popełniłam. Bodźcem dużym do tego było też macierzyństwo, które w ogóle pokazało mi, że miłość może być taka super uzdrawiająca, że ja też przestałam się czuć gorsza od innych. To jest dokładnie tak jak śpiewam w swoim singlu "balet", samotność na szczycie smakuje tak samo źle, jak w budzie psiej, a ja będąc na tym szczycie, byłam ultra nieszczęśliwa. Okazało się, że to szczęście leży gdzie indziej dla mnie.

Traktujesz ten album jako autoterapię czy jej efekt?

- Zdecydowanie jej efekt. Ten album jest wynikiem pracy nad sobą. Proces terapii trwał dużo wcześniej, teraz nastąpiła bardziej taka gotowość do podzielenia się, z tym że hej! z tej strony Sarsa, a z tej strony Marta, i tak to teraz wygląda i tak to teraz po prostu brzmi.

Na ten album zaprosiłaś dwóch artystów, którzy do niego się dograli. Mowa tutaj o Zdechłym Osie i Piotrze Roguckim. Dodatkowo Daria ze Śląska pomagała ci w pisaniu tekstu do piosenki "zuch dziewczyna". Jak ci się z nimi współpracowało?

- No świetnie! Przede wszystkim bardzo fajne i różne światy się połączyły w obrębie jednego tworu. Chyba nie ma nic bardziej kreatywnego i nic nie daje mi większej frajdy, niż to, że różni ludzie tworzą coś razem i się potem z tego cieszą. Piotr Rogucki na przykład był moim takim skrytym marzeniem, w tym sensie, że po prostu był moim idolem również z młodych lat. Wyrastałam na jego muzyce, więc móc wystąpić razem z nim i mieć go przy swoim boku to dla mnie wielkie wyróżnienie. To jest właśnie taka moja osobista definicja sukcesu. Ze Zdechłym Osą natomiast była ciekawa współpraca, bo pewnego dnia napisał do mnie, czy ja bym mu się dograła na jego album i tak naprawdę te losy nam się splotły. Ja się dograłam do niego, on się dograł do mnie i to była naprawdę wspaniała współpraca.

Zdechły Osa to też wspaniały, wrażliwy człowiek i mamy wiele wspólnych punktów przecinających się, jeśli chodzi w ogóle o wrażliwość do muzyki. A Daria ze Śląska to po prostu zuch dziewczyna tego albumu. W ostatnim czasie bardzo lubię współpracować z kobietami i ona to pięknie dopełniła w tym sensualnym klimacie. Napisała naprawdę świetny tekst do singla "zuch dziewczyna", gdzie dużo zrozumienia od niej płynęło do tego, co chcę zaśpiewać i przekazać, więc wspaniała osoba. Jeszcze powinniśmy wspomnieć o Meek, Oh Why'u, który też pomagał mi przy ostatnim kawałku z albumu, czyli "storczyku".

Wielokrotnie w wywiadach podkreślałaś już, że nie zależy ci na tych liczbach czy monetyzacji albumów, więc co jest dla ciebie wyznacznikiem sukcesu?

- Definicja sukcesu się dla mnie zmieniła. Kiedy debiutowałam w 2015 roku, to chciałam dzielić się muzyką, ale zależało mi na tym, by te statystyki pokazywały, że wykonuję dobrze tę robotę. Po czasie się okazało, że to jest straszna iluzja, że nie daje mi to frajdy. Zrozumiałam, że moja definicja sukcesu leży w tym, by po prostu życie miało wyzwania. Dla mnie strefa komfortu, czyli tkwienie w tym samym punkcie z tą samą estetyką muzyczną, przynosiło mi wielką stagnację. Chciałam z niej wyjść, a wtedy okazało się, że definicją sukcesu są po prostu wyzwania i wspinanie się na tę górę jeszcze raz. Bo to nie jest tak, że ja nie chcę sukcesów w znaczeniu wyświetleń, popularności czy tego, ile osób przychodzi na moje koncerty. Chciałabym, żeby było bardzo dużo ludzi i żeby oni słuchali mojej muzyki, ale tak naprawdę największą frajdę daje mi wspinanie na tę górę, niż bycie na szczycie.

W takim razie "*jestem marta" w twoim rozumieniu ten sukces odniósł?

- Tak, bo to jest wspinanie się na samą górę. Cieszę się, że mogłam nagrać coś, co jest zgodne ze mną, że mogłam w ogóle postawić na siebie, że mogę próbować się do siebie dokopać i też stwierdzić, co lubię, a czego nie lubię, kim tak właściwie teraz jestem. To jest fajna zabawa w życie.

Co było najtrudniejsze podczas tworzenia tego albumu? Miałaś jakieś wątpliwości?

- Nie wątpiłam ani przez moment, ale trudnością było dla mnie znalezienie głosu Marty. Tu nawet chodzi o barwę, Sarsa dała się poznać, jaki ma tembr głosu, jaką ma barwę, emisję i tak już stricte technicznie, jak i w warstwie tekstowej. Musiałam odszukać siebie na nowo. To było tą największą trudnością, bo samo tworzenie piosenek poszło szybko. Tak naprawdę już po stworzeniu "prologu 5 minut", gdzie bardzo wprost melorecytuję o sobie, otworzyły mi się klapki płynącej weny. Natomiast właśnie znalezienie tego głosu, znalezienie tych środków wyrazu na nowo, jaka chce być Marta, jak ona chce się przedstawić też ludziom i jak chce zadebiutować, było dla mnie największym wyzwaniem.

Mimo tych wszystkich różnic, między "Runostanami", a "*jestem marta", te albumy pokazują, w jakim kierunku chcesz zmierzać w następnych latach?

- Na pewno pokazują, chociażby jak idą kolejne kroki. Natomiast nie wiem tego, jaki będzie mój następny album. Nie jestem typem, który jest jakimś wykalkulowanym strategiem. Ja podążam za tym, co mi serce mówi, a to wiesz… na razie jest tym, co jest.

Jesteś teraz w trakcie trasy koncertowej, stąd pytanie, czy na niej pojawią się też starsze utwory?

- Nie, będzie tylko materiał z "*jestem Marta", bo to jest trasa w ogóle dedykowana tej płycie. Nie zmienia to faktu, że jest jeden taki utwór, właśnie singel "Tęskno mi", który zaaranżowaliśmy na bardziej estetycznie martowy styl, że tak powiem. Jego również zagramy. Natomiast będzie to jedyny taki smaczek ze starej twórczości.

Ta trasa jest dla ciebie w jakiś sposób wyjątkowa? Jest nowym otwarciem?

- Oczywiście, że tak! To jest takie uczucie, jakbym debiutowała. Jak wychodzę na scenę, mam wrażenie, jakby to było moje pierwsze wyjście z cienia, więc jest to wyjątkowe. Jestem bardzo wdzięczna, że mam szansę w obrębie jednej kariery zrobić ponowny start, bo to daje dużo fajnych uzależniających emocji. Udało mi się tę ekscytację znaleźć na nowo.

Granie tak osobistego nowego materiału będzie dla ciebie łatwe?

- To naprawdę nie jest łatwe. Mówiąc szczerze, my już przegraliśmy przed premierowo ten materiał, chociażby na festiwalach muzycznych latem i na przykład na Męskim Graniu pierwszy raz w życiu coś takiego mi się zdarzyło, że wyszłam na scenę i dosłownie ugięły się pode mną nogi ze stresu, czułam po prostu, jakbym po raz pierwszy wychodziła na scenę. To o tyle niesamowite, że przecież mam już za sobą wykonania dla wielkiej publiczności, a jednak to było dla mnie na zasadzie: "Boże, wychodzę teraz jako Marta" i byłam tym bardzo zestresowana. Zapomniałam na przykład kawałku tekstu, co też mi się nie zdarza. To wszystko jest trochę wyznacznikiem tego, jak bardzo w tym wszystkim jestem, jak bardzo to przeżywam. To mnie też cieszy, bo właśnie Sarsa zawsze była akuratna, a Marta jest taka omylna we wszystkim, co mnie cieszy w tym znaczeniu, że taka jestem prywatnie, więc to się udaje pokazać (śmiech).

Pięć lat temu Sarsa by uwierzyła, że wyda taki album?

- Oj nie, na pewno nie.

Czujesz się spełniona muzycznie? Nie masz problemu, by znajdywać cały czas tę motywację do tworzenia?

- Ja właśnie nie czuję się spełniona muzycznie w tym znaczeniu, że jestem głodna tego, co przede mną. Jest to moją motywacją. Widzisz, to jakbyś mnie zapytał właśnie te pięć lat temu, co będzie w 2023 roku. Dla mnie to jest naprawdę zaskakujące, co się wydarzyło. Myślałam, że będę musiała do końca życia nosić te rogi na głowie i śpiewać "Tęskno mi", "Zakryj", "Naucz mnie", "Zapomnij mi" i te wszystkie przeboje. Nie myślałam, że znajdę w sobie siłę, by pójść za odwagą i stanąć w prawdzie, że ja tak przecież nie wyglądam prywatnie, że ja się tak nie zachowuję, że to jest tylko awatar. Więc jestem ciągle głodna tego, co przede mną i w ogóle też ciekawa tego, co wymyślę, bo ten proces twórczy też jest bardzo ciekawy. Tak naprawdę nigdy nie wiesz, gdy zaczynasz malować obraz, jak będzie wyglądać jego finalna wersja, jesteś tego mega ciekawa, a w trakcie nie masz pojęcia, co to będzie. Chciałabym żyć, mieć 101 lat i spojrzeć za siebie i zobaczyć ten przecudowny obraz i powiedzieć, że całe moje życie zawodowe było ekstra. Było pełne przygód, niespodzianek, przemian, metamorfoz, rewolucji. Tego bym sobie życzyła.`

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sarsa | wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy