Robert Gawliński (Wilki): proste rzeczy są najbardziej genialne [WYWIAD]

Wilki wydały niedawno nowy album pt. "Wszyscy marzą o miłości". Z tej okazji porozmawialiśmy z Robertem Gawlińskim o tym, dlaczego rzeczy proste są najbardziej genialne, jak to jest pracować z całą rodziną i o polskim hip-hopie, który wyszedł z osiedli. No i co to by był za wywiad, bez pytania o "Baśkę"...

Robert Gawliński jest wokalistą i liderem zespołu Wilki
Robert Gawliński jest wokalistą i liderem zespołu Wilki AKPAAKPA

Oliwia Kopcik, Interia: Ciekawostka na początek - przy szukaniu kilku waszych tekstów, można trafić na informacje, że Wilki grają german rocka, korean rocka, french indie, J-Pop...

Robert Gawliński: - To dziennikarze podzielili muzykę na gatunki, mnie muzyka albo się podoba, albo nie. Tak, oczywiście, słyszałem, że gram, właśnie, german rock, indie, pop albo że jestem alternatywnym artystą... Przeszedłem całą drogę. Te rzeczy są dla mnie nic nieznaczące. Nie ma dla mnie znaczenia, kto jest gdzie zaszeregowany. Zresztą nigdy nie miało. Na przykład rock. Jak porównywać Stonesów z Motörhead? To są kompletnie inne bajki.  

"Wszyscy marzą o miłości" tak na pierwszy rzut oka, czy raczej ucha, może być o potrzebie posiadania partnera na całe życie. Ale czuję tam taki podtekst o miłości... może też do siebie, do ludzi ogólnie, taką potrzebę życia w zgodzie ze światem. Czy odpłynęłam za bardzo?

- Nie, dobrze kombinujesz. Pierwszy utwór to jest oda do muzyki - "Ty jak nikt, byłaś zawsze ze mną, w dzień i noc ciemną, nigdy nie byłem sam". To pierwszy tekst, z którym się strasznie zmagałem i wydaje mi się, że jest niezły. Udało mi się napisać o moich odczuciach do muzyki. To jest naprawdę bardzo trudne. Trzeba bardzo wnikliwie popatrzeć na siebie, jakby w ogóle wyjść z siebie i stanąć obok. Reszta tekstów jest bardzo różna, bo są i o zdradach, i o pięknie miłości, ale na przykład "Widzę Cię wszędzie" to może być o miłości do Boga. Chciałem, żeby większość tych tekstów była po prostu rozumiana, bo ostatnio wyznaję taką zasadę, że proste rzeczy są najbardziej genialne. Te wszystkie rzeczy pokomplikowane czy przedumane zostawiam młodym artystom, niech im się wydaje, że odkrywają kolejne uniwersum (śmiech).

Co do piosenki "Ty jak nikt", o której pan wspominał - myślał pan kiedyś, co, gdyby nie muzyka?

- Wiele razy o tym myślałem. Nie miałem żadnego celu, jak wielu młodych ludzi. Nie miałem też takiej rodziny, która by mnie rzuciła na jakieś tory, że rano będę jeździł konno, a wieczorem, po szkole, będę grał na skrzypcach albo czytał książki dotyczące medycyny. Raczej to było tak, że byłem takim wolnym świrusem (śmiech). Byłem nastolatkiem, dużo chodziłem na wagary, zdradzałem szkołę i zawsze będę mówił, że dobrze robiłem, bo te lekcje były nudne i nic nie dawały, a w tym czasie mogłem obejrzeć kilka pięknych filmów Felliniego albo innych wspaniałych reżyserów. To była uczta i dla umysłu, i dla duszy. A w szkole ani jedno, ani drugie, prawda? No do szkoły miałem pod górkę (śmiech).

Ale zawsze czułem w sobie taką łatwość śpiewania. Jako dzieciak śpiewałem od Niemena do Stępowskiego czy Grzesiuka, słuchałem Nat King Cole'a, Elvisa Presleya... Później przeszedłem etap słuchania Queen, ale tak na poważnie z muzyką zetknąłem się w 1982 roku. Grałem ze swoim zespołem na jakimś przeglądzie piosenki - komuniści lubili robić dużo tych przeglądów, nic z tego nie wynikało oczywiście, ale były. I pamiętam, że odpadliśmy w półfinałach, wygrały zespoły Klaus Mitffoch i Azyl P. Chyba jeszcze jakiś jeden zespół był w tym ścisłym finale... W każdym razie nastąpiła taka chwila degrengolady w naszym zespole. To był jeszcze Gniew, potem nazywaliśmy się Nieustraszeni Pogromcy Wampirów - od nazwy filmu ["Dance of the Vampires", 1967 - przyp. red.]. Wtedy dostałem propozycję, żeby śpiewać w zespole Madame. Posłuchałem tego, co grają, i od razu zdałem sobie sprawę, że to jest zespół, z którym moglibyśmy ten przegląd wygrać. Dołączyłem do nich, zaczęliśmy próby i to już było na serio. Robiliśmy próby w Stodole [klub w Warszawie - przyp. red.] po 8-12 godzin, codziennie, wliczając w to niedziele i święta.

A myśli pan, że da się żyć bez pasji?

- Na pewno dobrze jest mieć pasję czy hobby. To też trzeba trochę odróżnić. Bo moim hobby jest na przykład granie w gry komputerowe. Tak spędzam czas wolny, jak się nudzę. Ale tak samo często wtedy biorę gitarę i komponuję kolejne utwory. Ale najcenniejsze jest to, jeśli ma się pasję i można połączyć tę pasję z zarabianiem pieniędzy. Jeśli na przykład ty lubisz słuchać ludzi i rozmawiać z ludźmi, to nigdy nie jesteś w pracy, bo lubisz to, co robisz na co dzień. Wtedy życie jest piękne.

Wracając jeszcze do tekstów, w "Ćmie" słyszę jakieś nawiązania do toksycznej miłości albo uzależnienia. Czy znowu nadinterpretowuję?

- Zawsze zdarzają się momenty kryzysowe, w każdym związku. To taka prawdziwa, szczera opowieść o tym, co się wtedy przeżywa. Jest tam trochę pesymizmu, ale wydaje mi się, że na końcu wyraz tego tekstu jest optymistyczny.

Przystanek Woodstock 2017: Wilki

Przystanek Woodstock 2017: WilkiDamian MękalWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiStanisław WadasWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPiotrbar BachowskiWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPiotrbar BachowskiWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPiotrbar BachowskiWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPaweł Krupek KrupkaWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPaweł Krupek KrupkaWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPaweł Krupek KrupkaWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiPaweł Krupek KrupkaWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiDarek DylskiWOŚP
Przystanek Woodstock 2017: WilkiDamian MękalWOŚP

Nie mogę też nie spytać o "Podzielony świat". Jak doszło do tego, że Beniamin zdecydował się w ogóle zająć śpiewaniem i ostatecznie dać swoją piosenkę na nową płytę? Sam chciał czy pan przyszedł do niego i powiedział, że "ej, masz głos podobny do mnie, to może się udać, spróbuj"?

- Beniamin na początku zastąpił Maćka Gładysza, bo Maciek chwilowo nie mógł z nami grać. To miał być tylko taki epizod, bo Benio wtedy miał zespół z Emanuelem, później jeszcze grał jako Tabaka Gawliński - takie eventowo-klubowe granie, bardzo to lubiłem. Ale nie padła taka propozycja: “Beniamin, a może ty byś zagrał z nami?". To jest ciekawe, bo to dołączenie do zespołu wyniknęło jakby oddolnie - to znaczy chłopaki z zespołu zaczęli pytać o Beniamina. Później rozstaliśmy się ze Staszkiem Wróblem i Mikis Cupas zaczął grać na basie, więc Beniamin musiał się nauczyć partii Mikisa. W takim składzie graliśmy ze trzy miesiące, dopiero później pojawił się Marcin Ciempiel i znowu, po raz drugi, zaczął grać z Wilkami.

Zresztą Beniamin i Emanuel studiowali w tamtym czasie, nie chciałem im zawracać głowy. Beniamin zrezygnował z uczelni tuż przed licencjatem, po prostu powiedział mi, że te studia to pomyłka, że chce grać muzykę. Nie byliśmy szczęśliwi, chociaż z drugiej strony... ja trochę byłem (śmiech).

A co do śpiewania - powiedziałem już na serio: “Chodź, Benio, będziesz grał z nami, ale mam dwa warunki. Możesz grać w niektórych numerach na gitarze, ale w tych, szczególnie z pierwszej czy z drugiej płyty, gdzie brakuje klawiszy, będziesz grał na klawiszach. A oprócz tego będziesz śpiewał ze mną drugie głosy". W związku z tym musiał się nauczyć śpiewać i grać na klawiszach. Kiedy robiliśmy tę nową płytę, to był czas pandemii. Powiedziałem wtedy kolegom z zespołu, że jeśli mają jakieś swoje piosenki, to bardzo chętnie wrzucę je na płytę. Tylko Beniamin przysłał dwa czy trzy utwory. Wysłałem Kubie [Kuba Galiński, producent płyty - przyp. red.] "Podzielony świat", stwierdziliśmy, że jest zajebisty, więc go zrobiliśmy.

Pasuje do płyty i to też był argument, bo... Beniamin jest taki eklektyczny, chyba ma to po mnie. Przy tej płycie wysłałem Kubie chyba z 20, czy 28 piosenek, już przestałem to liczyć, żeby wybrać 10 jednorodnych. Też tak mam, że piszę latynoskie rytmy, potem słowiańskie nuty mnie dopadają, potem melancholia... (śmiech). Na tej płycie miało być trochę brytolsko, trochę lata 90. Nie chcieliśmy nudzić, smęcić i pisać tekstów o polityce czy chorobach społecznych. Chciałem wejść w temat miłości, bo to o wiele przyjemniejsze podczas lockdownu. Wydawało mi się nie na miejscu, żeby jeszcze ludziom zaśmiecać głowę, pomimo tego, co przeżywają.

To, że Beniamin pojawił się na wokalu, to jest też pomysł na to, żeby Wilki przetrwały, nawet jak pan stwierdzi, że już pora ze sceny zejść?

- Nie wiem, to będzie zależało od Benia i od ludzi. Na razie na koncercie bardzo żywiołowo i fajnie reagują na to, jak Beniamin śpiewa. Zrobiłem się wygodnicki i teraz mogę sobie zejść na dwa numery w trakcie koncertu, bo Beniamin zostaje i śpiewa. Więc mam taki luzik, że mogę kawkę wypić, zapalić papierosa, przy okazji koncert nabiera jakiegoś nowego koloru, coś się dzieje. Wydaje mi się, że Beniamin coraz lepiej sobie radzi, bo sceny trzeba się też nauczyć. Oczywiście są wybitne wyjątki, jak Kora, które wychodzą pierwszy raz i wiadomo już, że to będzie coś wielkiego. Ale wielu frontmanów do tego dopiero powoli dochodzi.

A Emanuel woli stać raczej z tyłu z basem czy też niedługo możemy się spodziewać czegoś od niego?

- Oni są bliźniakami, ale jakby się urodzili awers i rewers (śmiech). Beniamin jest ekstrawertyczny, bardzo otwarty, łatwo nawiązuje kontakty, jest dyplomatą. A Emanuel jest małomówny i musi się do człowieka przekonać, zanim się otworzy. Być może otworzy się tez na komponowanie.

Zosia Zija i Jacek Pióromateriały promocyjne

Zdradzi mi pan sekret, jak pracować z całą rodziną i się nie kłócić?

- (śmiech) Każdy ma ustalone miejsce w grupie. Jest tak jak u wilków - samiec Alfa, samiec Beta, wadera... Są ci, z których się trochę można pośmiać, są ci, co trochę rozweselają, to właśnie między innymi Beniamin. Z Monią nauczyliśmy się oddzielać pracę od prywatności i to bardzo dobrze nam zrobiło. Kiedyś, na początku Wilków, zdarzało nam się nawet w łóżku rozmawiać o koncertach, promocji. Tak się nie da, trzeba to zostawić za drzwiami.

Podczas ostatniego koncertu w Warszawie, w Teatrze Roma, powiedział pan o Smolastym, że jest zupełnie niepolski. Dlaczego?

- Wydaje mi się, że w ogóle pokolenie młodych chłopaków z tego kręgu raperskiego, jest troszeczkę takie... odklejone od tego, co było do tej pory. Gdyby porównać Eldokę do Quebo, to są dwa różne światy. Niby to jest hip-hop i to jest hip-hop, ale to są dwa różne światy muzycznie i dwa światy opowieści. W Smolastym mi się to podoba, że on fajnie frazuje, fajnie rymuje, ale śpiewa. Przyznaję, że tego rapu "mówionego" słucham maksymalnie trzech kawałków. To jest dla mnie taka publicystyka.

To, co mi się najmniej podobało w polskim rapie, to nurt pseudo gangsta. Też się wychowałem na podwórku, gdzie trzeba było się bić, umieć się postawić i można o tym pisać piosenki, ale... Mnie śmieszyły te amerykańskie fury w teledyskach, jak ktoś sam jeździł Fiatem (śmiech). Teraz hip-hop przestał być właśnie taki... polski. Ma większy luz, nie ma epatowania przekleństwami. Wylazł z tych polskich osiedli.

Podczas tego koncertu mówił pan też, że jak ktoś lubi tylko "znane i lubiane" to może iść zapalić, bo będziecie grali na początek nową płytę. Myśli pan, że Wilki faktycznie mają takich niedzielnych fanów, którzy znają "Urke", ale nie wiedzą nawet, czy zespół jeszcze gra?

- Tak, to są zazwyczaj ludzie starsi ode mnie. Niesamowite jest to, że nagle, jak są biletowane koncerty, to pojawiają się osoby, które w ogóle nie przychodzą na plenery. Na przykład gramy dla 600 osób i nagle pojawia się 200, których nigdy nie widziałem (śmiech). A po tylu latach trochę znam już tych ludzi, którzy są najbliżej, choćby to nasze Wilcze Stado, znam też dużo ludzi z fanclubu Republiki, przez to, że Leszek Biolik grał w Wilkach. Po koncercie często jest tak, że przychodzi jakiś pan i mówi, że czekał na ten koncert dwa miesiące, bo był ciekaw, i że wydał właśnie tomik wierszy i “może pan chce?". To tacy ludzie, którzy kupują płyty, sami coś proponują, ale to hobbiści. To nie są znane persony ze świata sztuki, ale my też nie jesteśmy Stonesami ani Beatlesami, więc każdy ma to, na co zasługuje (śmiech). To są fajni fani, bardzo ich lubię, ale oni nie wiedzą często, na przykład, że wydajemy płytę, jeśli ona nie miała przebojów. Przykładem może być album "Światło i mrok".

To jest zresztą też zabawne, jeśli chodzi o dziennikarski stosunek do Wilków. Jak Wilki wydają płytę, która jest ciekawa artystycznie z niezbyt komercyjnymi tekstami, nie ma piosenek o miłości i o dziewczynach, to się nie podoba (śmiech). Wtedy mówią, że "jakoś staro nagrane, numery ciężkie, do radia to nie będzie dobre". A później, kiedy nagrywamy płytę zdecydowanie lżejszą w wymiarze artystycznym, to z kolei mówią: "Ta płyta mnie nie zaskoczyła, to takie dobre Wilki, ale zwykłe. Przypomina dobre czasy zespołu". Nie wiem, czemu przypomina dobre czasy zespoły, jak my pierwszą płytę nagraliśmy kompletnie od czapy, drugą rockową, to które najlepsze czasy? (śmiech). Cieszę się, że takich pytań nie zadajesz, bo to jest niepotrzebne strzępienie języka. Bo wiesz... jak ci się nie podoba, to nie gadaj ze mną.

Co to byłby za wywiad z Robertem Gawlińskim bez "Baśki", więc muszę o to spytać...

- (śmiech)

Obstawiam, że po tylu latach, jak publiczność krzyczy "Baśka, Baśka", to na zewnątrz się pan uśmiecha, a w głowie: "Boże, tylko nie Baśka". Zgadłam?

- Akurat tutaj cię zdziwię, bo są utwory, które potrafią szybko się przejeść, że zagramy je rok albo dwa i wracamy do nich na przykład dopiero za pięć lat, a jeśli chodzi o "Baśkę" to nam się bardzo dobrze gra ten numer. Nie wiem, co w nim jest takiego. To jest też jakiś trop dla tych, którzy poszukują wiedzy na temat utworu, który może się podobać. Jak ktoś mnie prosi o zaśpiewanie czegoś, to biorę gitarę i trzeci numer to jest "Baśka", bo ją się naprawdę świetnie gra. Jest w niej dużo powietrza, dużo oddechu, wygodnie się ją śpiewa. Tak samo mam z kilkoma innymi przebojami, na przykład z "Son Of The Blue Sky" - zanim w ogóle zaczęliśmy myśleć o wydaniu płyty, siedziałem przez pół roku z gitarą wieczorami i grałem "Son Of The Blue Sky". Wydawało mi się to taką mantrą, a wokal przyszedł sam, naturalnie. Podobnie było z "O sobie samym". Ten kawałek jest starszy niż pierwsza płyta Wilków, a nagrałem go dopiero na solowy album, ale cały czas lubiłem grać te akordy.

Na koncercie, kiedy gramy "Urke", to jest czad, ale to nie jest taki utwór, że sobie bierzesz gitarę i zajebiście się go gra. A "Baśka" taka jest. Mówię o swoich kawałkach, ale te największe światowe numery też są takie, że kiedy grasz, to czujesz, że cię to niesie. One zapadają w pamięć, są grane przez wiele lat. Mają w sobie coś szczególnego. Zbyszek Hołdys nazywał to kiedyś "palcem bożym". Trzeba mieć trochę talentu i dużo szczęścia.

To na koniec jeszcze filozoficznie - gdyby wiedział pan, że słucha pana cały świat, co by pan powiedział?

- Że wszyscy marzą o miłości.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas