Kensington: Ze wszystkich miejsc na świecie najbardziej lubimy grać w Polsce [WYWIAD]
Po dwudziestu latach działalności w holenderskim Kensington zaszły duże zmiany. Dotychczasowego wokalistę, Eloia Youssefa, zastąpił pochodzący ze Stanów Zjednoczonych Jason Dowd i w tym składzie grupa opublikowała "First Rodeo", pierwszy album po sześcioletniej przerwie wydawniczej. Pojawiła się nowa energia, nowy zapał i nowe koncerty, w tym jeden w Polsce - 21 lutego Kensington zawita do stołecznego Nieba.

Jarosław Kowal, Interia Muzyka: Tytuł nowego albumu, "First Rodeo", sugeruje, że chociaż staż zespołu jest długi, uznajecie ten moment za nowy początek. Domyślam się, że wynika to ze zmiany wokalisty.
Casper Starreveld: - Tak, to był główny powód. Chcieliśmy też odejść od dotychczasowego sposobu tytułowania albumów, które zawsze zawierały tylko jedno, enigmatyczne słowo. W nowym składzie mamy świeżą energię do działania, mimo że dla Kensington jako zespołu to rzeczywiście nie jest "pierwsze rodeo". Wydaje mi się, że taki tytuł dobrze koresponduje również z folklorem miejsca, z którego pochodzi Jason - południa Stanów Zjednoczonych. Powodów nazwania nowego rozdziału w naszej działalności w ten sposób było więc kilka.
Zmiana wokalisty zawsze jest najbardziej kontrowersyjna, bo publiczność tworzy najgłębszą więź właśnie z głosem. Po dziś dzień trwają dyskusje o tym, kto był najlepszym wokalistą Gensis, Pink Floyd, Deep Purple czy Sepultury. Z jakimi spotkaliście się reakcjami, kiedy Jason dołączył do Kensington?
CS: - Nie miałem co do tego żadnych obaw, bo poprzedni koleś świadomie i z własnej woli opuścił zespół. Nie chciał się już tym zajmować, a dla nas Kensington zawsze był czymś więcej niż tylko głosem. Towarzyszyło więc nam silne przeświadczenie, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kontynuować działalność. Może wręcz takie odświeżenie było nam potrzebne. Zdecydowanie lepiej funkcjonuje się w grupie, w której wszyscy są tak samo zmotywowani do działania. Myślę, że to zresztą widać na scenie. Granie sprawia nam więcej radości.
Jason Dowd: - Dla mnie to wielka przyjemność pracować z tymi trzema muzykami. Nadajemy na identycznych falach. Mają bogatą wspólną przeszłość, ale nie odczuwam konieczności porównywania z nią tego, co robimy obecnie. Nie zauważyłem też, żeby to było tematem w rozmowach po koncertach czy w mediach społecznościowych. Panuje raczej zgoda co do tego, że wykonaliśmy właściwy ruch.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o Kensington?
JD: - W marcu 2023 roku dostałem SMS-a od przyjaciela z Nashville. Napisał, że powinienem sprawdzić zespół, który mi podesłał i co nieco opowiedział mi na jego temat. Posłuchałem ich w streamingu i od razu wiedziałem, że trafiłem na coś wyjątkowego. Tak się przy okazji złożyło, że ten mój przyjaciel ma z muzykami Kensington wspólnego znajomego i akurat szukali kogoś, kto sprawdziłby się na wokalu. Usłyszeli próbkę mojego śpiewu i tak to się zaczęło. Rozmawialiśmy później przez Zooma, wysyłaliśmy sobie demówki, tworzyliśmy podwaliny naszej relacji przez internet i wreszcie zaczęliśmy razem grać.
Co zmieniło się w zespole od tego czasu, poza oczywiście zmianą jego głosu? Tworzenie nowej muzyki albo występowanie na scenie wyglądają inaczej?
CS: - Na pewno mamy z tego większą frajdę. Dobrze gra się w zespole, którego wszyscy członkowie mają taki sam cel. Poniekąd na nowo odkryliśmy z Janem (Hakerem, basistą - przyp. red.) i Nilesem (Vandenbergiem, perkusistą - przyp. red.) miłość do grania w Kensington, występowania na scenie, wchodzenia w interakcje z publicznością. Dużo się śmiejemy, podchodzimy do grania z wielką radością i po prostu dobrze spędzamy razem czas. Czy to w trakcie koncertów, czy pomiędzy nimi. Cieszę się, że przypomnieliśmy sobie, jak fajne jest tworzenie zespołu. To był wyjątkowy rok, a za chwilę czekają nas jeszcze dwa ogromne koncerty w Ziggo Dome w Amsterdamie i na początku przyszłego roku jedziemy w trasę po Europie.
To "nowy początek" również w tym sensie, że musicie zawalczyć o dawną publiczność i przekonać ją, że chociaż zmiany są wyraźne, Kensington to wciąż jej ulubiony zespół czy odnosicie wrażenie, że fani cierpliwie na was czekali?
CS: - Poniekąd i jedno, i drugie. Część osób - na szczęście ta większa - była bardzo otwarta na nowe i od samego początku nastawiona pozytywnie. Były oczywiście również takie, które wolały poczekać z entuzjazmem do usłyszenia kolejnych singli albo sprawdzenia nas na koncertach. Niektórym potrzeba też po prostu trochę więcej czasu, zanim przekonają się do zmian. W pełni to wszystko rozumiemy i podchodzimy z luzem do reakcji starszych i nowszych fanów. Po prostu dajemy z siebie wszystko i póki co spotykamy się z pozytywnym odbiorem.
Podczas koncertów skupiacie się wyłącznie na nowej muzyce czy Jason zaśpiewa również starsze przeboje, na przykład "Sorry" albo "War"?
JD: - Będą i nowe, i starsze utwory. To najlepsze rozwiązanie. Pozwala ułożyć taki set, który najlepiej odzwierciedla tożsamość tego zespołu i w najwyższym stopniu zadowoli fanów. Jedno do drugiego dobrze zresztą pasuje, a poza tym kawałki, które powstały, zanim dołączyłem do zespołu, w dużym stopniu potrafię potraktować osobiście. Z łatwością wczuwam się w nie tak, jakby były moje i śpiewam je prosto z serca. Dla fanów towarzyszących zespołowi od dawna to na pewno ważne, że wciąż mogą słuchać ulubionych hitów podczas koncertów. Na przyszłorocznej trasie zmienimy tylko nieco proporcje. Teraz powiedziałbym, że jest pół na pół, a będziemy zmierzać w kierunku grania nowszych rzeczy w stosunku sześćdziesiąt do czterdziestu procent.
W tym roku minęło dwadzieścia lat odkąd założyliście Kensington, domyślam się, że przy okazji pojawiły się jakieś refleksje, a może nawet nostalgia. Brakuje ci czegoś w graniu w zespole, co czułeś wyłącznie u jego początków?
CS: - W pewnym sensie czuję, że przeżywamy teraz wszystko na nowo. Czy jednak brakuje mi warunków z pierwszej europejskiej trasy, kiedy spaliśmy na podłodze i przemierzaliśmy setki kilometrów w śnieżycy w maleńkim vanie? Trochę tak, bo to były świetne przygody, ale obecne warunki podróżowania, możliwość spania w łóżku w busie i tak dalej... To jest po prostu przyjemniejsze (śmiech). Za niczym więc tak naprawdę nie tęsknię. Cieszę się po prostu, że byliśmy na tyle wytrwali, by przez te wszystkie lata cały czas grać. Kiedy usłyszałem nasz ostatni singiel w radiu, czułem się tak samo dobrze, jak wtedy, gdy po raz pierwszy w ogóle puszczono nas w radiu jakieś piętnaście lat temu.
Dla ciebie, Jason, Kensington jest pierwszym zespołem? Nie znalazłem żadnych informacji o twojej wcześniejszej działalności.
JD: - Zajmuję się muzyką od najmłodszych lat. Jako nastolatek grałem w punkowym zespole, a później w bardziej rockowej grupie, z którą często występowałem na obszarze Luizjany. To była dobra zabawa, ale w końcu zapragnąłem wejść na trochę bardziej ambitny poziom, więc w 2011 roku przeniosłem się do Los Angeles. Spędziłem tam ostatnie blisko półtorej dekady, ale cały czas miałem problem ze znalezieniem właściwych ludzi do wspólnego grania. Niesamowitych, wyjątkowych artystów jest w tym mieście na pęczki, ale trudno nawiązać z nimi prawdziwą, szczerą więź. Jedyną osobą, z którą czułem się naprawdę dobrze, był przyjaciel, za pośrednictwem którego poznałem Kensington i dzięki temu jestem teraz tutaj - mieszkam w Utrechcie.

Gdybyśmy mieli prześwietlić całą historię Kensington, zajęłoby to sporo czasu, ale zapytam o jeden konkretny moment sprzed dziesięciu lat. Nagraliście singel z Arminem van Buurenem - jak do tego doszło?
CS: - Współpracowaliśmy przy jego albumie "Embrace", na który zaprosił różnorodnych muzyków grających w odmiennych stylach. Zaproponował nam połączenie sił przy jednym z utworów i tak powstał "Heading Up High". Graliśmy wtedy nawet w Polsce, w hali w Gdańsku...
W moim mieście.
CS: - Jest naprawdę piękne. Z charakterystyczną nadmorską atmosferą. Pamiętam, że spacerowałem po plaży obok długiego molo - to było naprawdę odprężające. To i piękne, historyczne centrum miasta zapamiętałem najbardziej. Cała ta trasa z Arminem była zresztą naprawdę wyjątkowa. Zjeździliśmy kawał świata, od Tajwanu przez Brazylię po Los Angeles. Traktowaliśmy to trochę jak zadanie poboczne, ale bardzo przyjemne. Armin to świetny gość, dobrze spędziliśmy razem ten czas. Przypominało to trochę szalony cyrk krążący po całym globie i imprezujący w każdym miejscu, w którym się zatrzymał.
To był wasz jedyny singel nagrany z innym artystą i jedyny tak skrajnie odmienny stylistycznie. Rozważaliście zmierzenie się z czymś równie niespodziewanym w przyszłości?
CS: - Nigdy nie mów nigdy. Jeżeli nadejdzie odpowiedni moment i będzie odpowiedni nastrój, to na wszystko pozostajemy otwarci. Obecnie jesteśmy jednak dość mocno zajęci sobą (śmiech). Dopiero co wróciliśmy w nowym składzie, wydajemy nowy album, planujemy koncerty - mamy czym się zająć. Kto jednak wie, co przyniesie przyszłość? Może natrafimy na jakichś interesujących artystów z Polski, z którymi będziemy w stanie coś razem wymyślić? Jason ma też wielu interesujących przyjaciół z Ameryki. Po prostu zachowujemy otwartość umysłu na różne możliwości.
A gdybyście mogli zagrać z każdym, kogo byście wybrali?
CS: - W tej chwili uwielbiam słuchać Olivii Dean i Raye. Myślę, że dodanie kobiecego głosu do Kensington byłoby interesujące.
JD: - Tak, kontrast męskiego i żeńskiego głosu byłby bardzo ciekawy. Mogłyby z tego powstać fajne duety.
Co jako pierwsze przychodzi wam do głów, kiedy myślicie o Polsce?
CS: - Wódka z trawą (śmiech). Ale też niesamowici fani. W Holandii zagraliśmy kilka dużych, wyjątkowych koncertów, ale ze wszystkich miejsc na świecie najbardziej lubię grać w Polsce. Nie mówię tego po to, żeby się przymilać. Naprawdę zawsze jesteśmy u was wyjątkowo przyjęci. Publiczność przychodzi z prezentami, chociażby ze wspomnianą wódką z trawą (śmiech), są flagi, zdjęcia naszych głów... Szaleństwo. Nie mogę się doczekać powrotu.









