Fish: Nigdy nie wchodzę na scenę tylko po to, by zaśpiewać piosenki
Ostatnie lata nie były dla Fisha zbyt łaskawe, ale sympatyczny Szkot nie traci pogody ducha. Całą energię kierunkuje na wydanie swojej ostatniej w karierze płyty, "Weltschmerz", oraz przygotowanie do trasy koncertowej. Okazją do rozmowy z Fishem, dawniej członkiem Marillion, jest reedycja debiutu jego zespołu, "Script for a Jester's Tear", która premierę będzie miała 3 kwietnia.
Zespół Marillion obdarzony jest w Polsce sporym kultem: w latach 80. grupa stała się prekursorem nowego stylu nazywanego rockiem neoprogresywnym, bazującym na sentymencie do odchodzącego w cień klasycznego progrocka. Największy sukces odnieśli albumem "Misplaced Childhood", z którego pochodzi ich największy przebój, "Kayleigh". Popularność zyskali również dzięki teatralnemu charakterowi koncertów, przez który to czynnik porównywali byli do Genesis z ery Petera Gabriela.
W 1988 roku, po nagraniu czterech wspólnych płyt, z zespołu odszedł Derek Dick, znany pod pseudonimem Fish - kompozytor i niewątpliwy lider grupy w pierwszym okresie jej działalności. Wokalista poświęcił się solowej twórczości, która zaowocowała dziesięcioma albumami studyjnymi. Co ciekawe, muzyk darzy Polskę bardzo dużym sentymentem: jego albumy koncertowe nagrywane były między innymi w Krakowie, w Przemyślu oraz w Warszawie.
W 2015 roku Fish zapowiedział zakończenie kariery, które nastąpić ma po trasie koncertowej związanej z promowaniem "Weltschmerz" - następcy "A Feast of Consequences" z 2013 roku. Mijały jednak lata i "Weltschmerz" dalej było nieobecne na półkach sklepowych, a jedyne informacje, jakie docierały na temat płyty, to przesunięcia terminów jej wydania. W końcu wiemy, że album wyjdzie w czerwcu 2020. Co ciekawe, dwa miesiące wcześniej na rynku pojawi się długo oczekiwana reedycja debiutu Marillion, albumu "Script for a Jester’s Tear".
Przypominamy, że w tym roku Fish zagra aż 6 koncertów w Polsce:
8 listopada: Artego Arena, Bydgoszcz
9 listopada: Stary Maneż, Gdańsk
11 listopada: Klub Studio, Kraków
12 listopada: Centrum Koncertowe A2, Wrocław
13 listopada: Klub Wytwórnia, Łódź
15 listopada: Progresja, Warszawa.
Rafał Samborski, Interia: Zacznę trochę nietypowo, ale która z książek Tolkiena jest twoją ulubioną?
Fish: - Zdradzę ci coś: nigdy nie byłem wielkim fanem Tolkiena.
To bardzo zaskakujące, jak na fakt, że twój dawny zespół wziął nazwę od jednej z jego książek.
- Kiedy miałem 16 czy 17 lat przeczytałem "Władcę Pierścieni" i uważałem, że jest to książka absolutnie wspaniała. To znaczy, jeżeli chodzi o jego wyobraźnię oraz umiejętność budowania świata, to może byłby to jeden z moich ulubionych pisarzy. Jednak nie czułem nigdy jego stylu, tych "tolkienizmów" i jego twórczość nigdy nie miała wpływu na moje teksty. Część fanów twierdziła, że dzielę z nim pewnego rodzaju wrażliwość, ale to nieprawda. Fantastyka nigdy nie znalazła miejsca w moich wersach.
A muzyka nie jest takim twoim światem fantazji?
- Nie, zupełnie nie. Przestałem czytać fantasy, kiedy miałem jakieś 18-19 lat, więc nie miało to żadnego wpływu na moją twórczość. Zdecydowanie bardziej wolałem powieści takich twórców jak John Steinbeck albo Cormac McCarthy niż zagłębiać się w fantastyczne światy. Chociaż bardzo lubię książki Philipa K. Dicka, może dlatego, że tak naprawdę są one mocno osadzone w rzeczywistości.
Pomimo tego, co mówisz, to jednak można znaleźć pewne podobieństwo między tobą a Tolkienem - tak jak on nie miał ochoty opuszczać wykreowanego przez siebie świata, tak tobie chyba trudno rozstać się z muzyką. Swój ostatni w karierze album, "Weltschmerz", zapowiedziałeś już w 2015 roku i wielokrotnie przekładałeś premierę. Dlaczego trwa to tak długo?
- To dość skomplikowana sprawa. Wiesz, kiedy robiłem trasę na trzydziestolecie "Misplaced Childhood", narodziła się idea nagrania "Weltschmerz". Pomyślałem sobie wówczas "Dobra, to jest ten czas, kiedy nagram swoją ostatnią płytę". A potem wydarzyło się naprawdę sporo rzeczy. Mój ojciec zmarł w maju 2016 roku i kompletnie to mną wstrząsnęło. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, do pewnego dnia, sześć-siedem miesięcy później, kiedy obudziłem się w ogrodzie i dotarło do mnie, że mój mózg jest totalnie sparaliżowany. Nie byłem w stanie tworzyć, nic napisać. A to przez to, że straciłem człowieka, który naprawdę wiele znaczył w moim życiu.
To całkowicie zrozumiałe.
- Do tego doszły jeszcze problemy z moim zdrowiem. Miałem poważną operację na kręgosłupie, potem jeszcze inny, spory zabieg chirurgiczny - to było w marcu 2017. Jeszcze w tym samym roku ożeniłem się, co też przyczyniło się do napięcia harmonogramu. A chociażby w zeszłym roku niemal dwa razy otarłem się o śmierć.
Mówisz o swoich doświadczeniach z sepsą?
- Tak, leżałem w związku z tym w szpitalu dwa razy. Chociaż wiesz, nie chciałbym sprzedawać tutaj ckliwych opowieści. Sporo rzeczy się wydarzyło, sporo miało się jeszcze wydarzyć, więc ostatecznie okazało się, że ten album był trudny do napisania nie z powodu braku inspiracji, ponieważ "Weltschmerz" od początku miał być wypełniony szpilkami skierowanymi w stronę świata, a nietrudno było takowe znaleźć.
To czym dokładnie były te inspiracje?
- Pewnego dnia, rok temu, rozmawiałem z trójką moich znajomych i każdy z nich zmagał się z depresją. Jeden z nich powiedział mi na dodatek, żebym włączył telewizor i zobaczył, o czym się mówi. Zauważył, że nas jako społeczeństwo, dopadła niespotykana seria nieszczęść: Donald Trump, globalne ocieplenie, zmiany klimatyczne. I naprawdę trudno od tego wszystkiego uciec, a - co więcej - to miało naprawdę spory wpływ na zdrowie psychiczne tego znajomego.
Co więcej, kiedyś w supermarkecie spotkałem osobę, która postanowiła mi się zwierzyć ze swoich problemów, bo nie miała z kim porozmawiać o swoich kłopotach rodzinnych, o problemach w pracy. Tak to wygląda w świecie pełnym bodźców, w którym ludzie zmagają się ze zbyt wieloma trudnościami. Nie wiedzą, jak sobie z tym radzić, zostają z tym sami.
Jak odnosi się to, co mówisz, do twojej nadchodzącej płyty?
- Kiedy zaczynałem pracować nad "Weltschmerz" nie chciałem pisać o korporacjach, królach i królowych, wielkich biznesach. Chciałem zająć się tym, w czym myślę, że jestem dobry, jeżeli chodzi o warstwę liryczną, czyli obserwacją. Ostatecznie zacząłem więc pisać o zwykłych ludziach funkcjonujących w tym świecie, poświęcałem czas na rozmowy i czytałem ich historie. Tworząc krążek, doszedłem do wniosku, że te wielkie tematy, o których mówiłem, wpływają na ich codzienne, przyziemne życie.
Na "Weltschmerz" znajduje się piosenka o samobójstwie, piosenka o depresji, jest też piosenka o relacji, w której ludzie wracają do siebie, utwory o problemach ze zdrowiem, demencji, alkoholizmie. Ale znajduje się też chociażby 16-minutowy utwór o emigrantach z Syrii. To naprawdę trudne, niekiedy wręcz bardzo mroczne tematy, ale wyzwaniem, które sobie postawiłem, było stworzenie z nich czegoś pięknego. Jako inspirację postawiłem sobie film "American Beauty" - abstrahując już od tematu Kevina Spacey'ego i zła, które uczynił. Mówię o samym filmie: traktuje on o takich trudnych tematach jak kryzys wieku średniego, homofobia, waga kłamstwa, ale zestawienie ich razem i potraktowanie z odpowiednią wrażliwością, przyczyniło się do powstania absolutnie pięknego dzieła.
Powiem ci, że tych problemów, z którymi się zmagamy aktualnie narosło naprawdę sporo. Wiesz, "White Russian" [piosenka Marillion z 1987 roku - przyp. red.]. To prowadzi do szeregu rozczarowań rzeczywistością, narastających obaw, które ostatecznie złożyły się na tematy poruszane przeze mnie na "Weltschmerz". I podobnie jak "American Beauty" jest to jednocześnie dzieło bardzo mroczne, ale także bardzo piękne. A pisałem przecież o zwykłych ludziach i o tym, jak odnajdują się w tym świecie.
Co do obaw, mam wrażenie, że z perspektywy słuchacza dobrze wiedzieć, iż nie jest się jedyną osobą na świecie, której przytrafiają się dane problemy i która myśli w ten sposób. Już to pomaga poradzić sobie z poczuciem samotności.
- Tak, mam wrażenie, że trochę o tym jest "Weltschmerz". Pytałeś mnie dlaczego napisanie utworów na tę płytę zajęło mi tak dużo czasu, a dla mnie to była nieustanna walka, chociażby z depresją, szczególnie w latach 2017-2018. Kiedy w końcu udało mi się coś napisać, to okazywało się, że dana piosenka porusza ludzi. Zdałem sobie sprawę, że to dlatego, iż zostawiłem w tych tekstach bardzo dużo siebie. Brałem swoje własne doświadczenia, zdejmując maskę postaci tak jak chociażby Torcha przy pisaniu "Clutching at Straws". Czasami było to trudne, ale się opłacało.
Miałeś za sobą niełatwy okres, ale możesz powiedzieć, że tworzenie "Weltschmerz" pomogło ci przejść przez te trudne momenty?
- Moje teksty były dla mnie zawsze pewnego rodzaju katharsis. Na kartki spisywałem swoje problemy, to, jak się czułem w danej chwili, gdy zajmowałem się tekstem. Pomagało mi to zrozumieć pewne rzeczy albo dojść do pewnych wniosków i głośno je wypowiedzieć.
Wiesz, nie miałem stwierdzonej depresji klinicznej, ale byłem bardzo świadomy tego, co dzieje się z moimi przyjaciółmi, o których wspominałem wcześniej i widziałem pewne objawy u siebie. Wiadomości i to, co działo się w mediach coraz bardziej na mnie oddziaływało, przez co pomyślałem, że... czasem po prostu trudno podtrzymać tę zakorzenioną w tobie perspektywę na temat tego, w jakim punkcie aktualnie jesteś jako osoba ze swoim życiem.
Kiedy widzisz niesprawiedliwości, korupcję, które cię otacza, to bardzo trudno nie dopuścić do tego, aby miało to wpływ na twoje codzienne życie. Nie zauważasz przez to, że w pewnym momencie stajesz się zaledwie cieniem samego siebie. Musisz więc pielęgnować w sobie tę myśl, jak chcesz funkcjonować w tym świecie, gdzie chcesz się postawić. Mam to szczęście, że jako tekściarz podchodzący do tej materii osobiście, muszę się z tym zmagać, co pomaga mi utwierdzać się w swoich przekonaniach.
Tak więc "Weltschmerz" był albumem, który niełatwo było skończyć, ale jednocześnie to było wyzwanie, do którego z każdą chwilą coraz bardziej dorastałem, aż w końcu czułem satysfakcję, kiedy udało mi się dopieścić te teksty.
Z któregoś jesteś szczególnie dumny?
- Moja matka, która od zeszłego roku mieszka ze mną i moją żoną, ma teraz 87 lat. Zagrałem jej ten 16-minutowy utwór o syryjskich emigrantach. Opowiada on historię o młodej dziewczynie, która jest wolna, żyje w cywilizacji funkcjonującej na sposób zachodni, w Damaszku. Nagle w jej kraju pojawia się rewolucja, która przybiera nieoczekiwanie mroczne i brutalne oblicze. Dziewczyna znajduje się w beznadziejnej sytuacji: zupełnie sama w ruinach budynku. Wie, że powinna uciec i żyć dalej.
Do napisania tego utworu zainspirował mnie Dokument Damasceński, mówiący o zasadach życia Esseńczyków oraz ucieczce do Damaszku. W piosence dziewczyna odkrywa dokument w środku ruin, zabiera go stamtąd i przechowuje przez całe swoje życie. Historia mówi o tym, jak była nastolatką, jak straciła rodzinę, tuła się po świecie i porzuca kraj, który kochała.
Moja matka powiedziała mi, że ten utwór jest w swojej strukturze bardzo filmowy. Specjalnie na jego potrzeby zatrudniliśmy orkiestrę kameralną oraz sekcję dętą. Calum Malcolm - producent tej piosenki - wykonał kawał solidnej roboty, podobnie zresztą jak mój basista, Steve Vantsis, który pomagał komponować ten numer, odpowiadał za budowę akordów oraz współprodukcję. Dopasowaliśmy się idealnie przy pracy nad "Weltschmerz".
Dużo czasu poświęciliśmy twojemu nadchodzącemu albumowi, ale okazją do naszej rozmowy jest reedycja debiutu Marillion, "Script for a Jester’s Tear". Zastanawiam się czy po tych wszystkich latach nie marzysz o zmianach idących daleko dalej niż poprawa brzmienia pod kątem mixu i masteringu?
- Nie, nie, nie. Myślę, że nie ma żadnego sensu wracać do takich rzeczy. Poprawa brzmienia używając nowoczesnych technologii, aby poprawić doznania dźwiękowe - jak najbardziej jestem na tak. Ale nie chciałbym dotykać aranżacji albo nagrywać ponownie wokali. Mam na myśli to, że to album będący znakiem swoich czasów. Niektóre z tych piosenek są z mojej dzisiejszej perspektywy bardzo naiwne, ale to właśnie robiłem i tak myślałem w tamtych latach.
Nie możesz wrócić do pewnych rzeczy, które niegdyś tworzyłeś i nimi manipulować, naprawiać je, ponieważ jesteś teraz w zupełnie innym miejscu. Nie chciałbym być w coś takiego zaangażowany. Współczesne techniki produkcyjne, oprócz poprawek, dodatkowo ujawniają słabsze punkty tego wydawnictwa, ale jak na swoje czasy to był piękny album. Na dodatek to ważna pozycja dla wielu osób i nie chciałbym im odbierać doświadczenia obcowania z tym, czego dokładnie oczekują. A nowy remaster to przecież tak jakby ostateczna wersja "Script for a Jester's Tear".
Twój "rozwód" z zespołem Marillion był trudny, ale wygląda na to, że całe napięcie między wami już zeszło. Nie myśleliście więc o jakiejś drobnej trasie z okazji reedycji debiutu?
- Nie, na pewno to się nie zdarzy, nie byłbym tym zainteresowany. Wiesz, Steve [Hogarth, który zastąpił Fisha na stanowisku wokalisty Marillion - przyp. red.] wykonuje swoją robotę wystarczająco dobrze i na pewno ma też swoje zdanie na ten temat. Co więcej, to byłoby proste dla gitarzystów, bo w ich przypadku różnica między tym, co robili jak mieli 20 lat i co robią, jak mają lat 60, to jedynie wymiana strun w instrumencie, podczas gdy u mnie pociąga to również pewne kwestie fizyczne. Mój głos bardzo się zmienił, a na dodatek na "Script for a Jester's Tear" śpiewałem bardzo nienaturalnie. Jeżeli przed nagraniem tego albumu miałbym okazję spotkać trenera wokalnego, powiedziałby mi na pewno, abym przestał śpiewać w ten sposób, bo inaczej zniszczę swoje struny głosowe i z mojej kariery nic nie wyjdzie.
Co cię zmusiło do tego, że zacząłeś pracować nad techniką śpiewania?
- W połowie lat 80. spotkałem się ze specjalistą od głosu, który współpracował ze śpiewakami operowymi. Spytał mnie, jak długo śpiewam bez żadnej przerwy podczas koncertów, a ja odpowiedziałem, że od 45 minut do godziny. On odpowiedział tylko "whoa!" (śmiech). Potem zaczął mi mówić, że ludzie, z którymi współpracuje śpiewają maksymalnie po 20 minut, a on sam nie śpiewa nigdy dłużej niż 5 minut bez zrobienia sobie następnie przerwy. Alkohol, kawa, papierosy też miały swój wpływ na to wszystko.
Co więc teraz czujesz, jak słuchasz siebie na tym albumie?
- Jak sobie tak pomyślę, to jest to bardzo szalone. Mój głos w utworach nie brzmiał naturalnie, śpiewałem bardzo wysoko jak na swoje możliwości. Kiedy raz wróciłem do "Script for a Jester's Tear" i postanowiłem skupić się na swoich partiach wokalnych, nie byłem w stanie rozpoznać, kim jest ta osoba, która tam śpiewa. Stwierdził to nawet Steve Vantsis, kiedy słuchał moich starych utworów i zastanawiał się, jak je ugryźć na naszych koncertach. Żebyś wiedział: nie gram piosenek z repertuaru Marillion tylko z powodów czysto komercyjnych. Gram je dlatego, że chcę je odtworzyć na nowo - to właśnie mnie interesuje. Nigdy nie wchodzę na scenę tylko po to, aby po prostu zaśpiewać piosenki. Nie umiem tego robić bez pasji w sobie, emocji, wkładania w to własnej duszy.
Mój głos przez te wszystkie lata stał się bogatszy, głębszy. W okresie przypadającym na nagrywanie "Misplaced Childhood" oraz "Cluthing at Straws" nie było specjalnych skarg na to, gdy śpiewałem część słów w nieco inny sposób. Co zabawne, Steve Rothery [gitarzysta Marillion - przyp. red.] nie zgadzał się na to, żeby wprowadzić zmiany do starych utworów. Prosił o to, abym śpiewał w sposób, w który robiłem to do tej pory, na co odpowiadałem w końcu "w porządku". Mieliśmy trochę inne podejście: on uważał, że w utworze najważniejsze są dane akordy, podczas gdy ja twierdziłem, że najważniejsza jest jego struktura oraz melodia, która może funkcjonować w podobny sposób w jakiejkolwiek tonacji, na jaką będziemy chcieli przejść. Między innymi właśnie dlatego nie jestem zainteresowany powrotem do czasów Marillion. Mam jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia w swoim życiu, więc po co wracać?
To tak czysto hipotetycznie: myślisz, że odnalazłbym się w tym, co robi aktualnie Marillion?
- To, co teraz robię ja i to, co robi zespół Marillion to zupełnie osobne byty. Nasza muzyka bardzo różni się od siebie: moje utwory mają w sobie więcej agresji i czystego rocka. Ciągle się przyjaźnimy, utrzymujemy ze sobą kontakt, ale muzycznie poszliśmy w zupełnie różnych kierunkach.
Ludzie chcieliby pewnie takiego połączenia sił, bo liczą na to, że będzie tak samo jak kiedyś. Ale to przecież niemożliwe, bo dużo rzeczy w międzyczasie się wydarzyło! Tak samo jak nie jesteśmy w stanie wrócić do "Script for a Jester's Tear", by przearanżować płytę, stworzyć ją niejako na nowo, ponieważ to było świetne w swoim własnym czasie i niech tak już pozostanie. Dlaczego miałbym w ogóle wracać do czasów Marillion? To byłoby strasznie nudne.
Album "Weltschmerz" ma być ostatnim w twojej karierze. Podobnie jest zresztą z zapowiadaną trasą koncertową, w ramach której zagrasz w listopadzie również 6 koncertów w Polsce. Szykujesz coś specjalnego z tej okazji?
- Myślę, że tak naprawdę ostatnie koncerty w mojej karierze odbędą się pod koniec 2021 lub na początku 2022, podczas gdy w Polsce gram w listopadzie tego roku. Jeżeli więc chodzi o występy w 2020, mam plan, aby zagrać utwory z, "Virgil in a Wilderness of Mirrors", a jednocześnie promować "Weltschmerz". Taka konfrontacja mojego pierwszego solowego albumu oraz mojego ostatniego solowego albumu na żywo wydaje mi się niezwykle interesująca. Kilka dni temu zabrałem się za ustalanie setlisty na te koncerty i wydaje mi się bardzo interesująca. Później planuję zmodyfikować setlistę, aby zagrać utwory z każdego etapu mojej twórczości, pokazać ewolucję, którą nastąpiła przez te wszystkie lata.
W takim razie pozostaje mi życzyć powodzenia i widzimy się w listopadzie! Dziękuję za wywiad!
- [Fish mówi po polsku] Dziękuję, Rafał!
O, to mnie absolutnie zaskoczyło! Do zobaczenia!