Darek Kozakiewicz: Żałuję, że Perfect już nie zagra [WYWIAD]
Tomasz Słoń
Darek Kozakiewicz to gitarzysta i kompozytor znany niegdyś z zespołów Breakout i Test, w latach 1997-2021 był członkiem Perfectu. Niedawno obchodził 70. urodziny, a przy okazji 50-lecie profesjonalnego grania. Po zakończeniu działalności przez Perfect, nie zawiesił gitary na kołku, lecz powołał do życia nową grupę, Darek Kozakiewicz Live, z którą obecnie koncertuje po Polsce. Z tej okazji opowiedział nam m.in. o swej pierwszej gitarze, rozwiązaniu Perfectu, udziale w powstaniu najważniejszej rockowej płyty lat 70. i niespełnionych marzeniach.
Tomasz Słoń, Interia: Od dawna uważany jesteś za najlepszego polskiego gitarzystę rockowego. To ocena kolegów muzyków, jak i wielu fanów. Jak odbierasz takie opinie?
Darek Kozakiewicz: - Szczerze mówiąc, zawsze się czuję trochę tym skrępowany. Wiem, jaka to jest ciężka praca, w dodatku nie jest to mierzalne, jak np. w sporcie. Według mnie nie ma najlepszych na świecie, są po prostu gitarzyści, którzy grają genialnie, z prędkością światła, ale są i tacy, którzy grają piękne dźwięki, choć powoli. I jedni, i drudzy są znakomici. Tak naprawdę chodzi o dotarcie do serca i duszy słuchacza. Jest mi oczywiście bardzo miło i cieszę się z takiej opinii, i że tak swoją grą wpływam na ludzi. To jest bardzo budujące, dzięki temu nadal chce się pracować, ćwiczyć, grać.
A pamiętasz swoją pierwszą gitarę?
- Oczywiście, kupili mi ją rodzice. Czasy były trudne, rodzice nie zarabiali dużo. Gdy wracałem ze szkoły, mijałem sklep muzyczny i przez szybę niemal modliłem się do wiszącej w witrynie gitary Jolana. Nie za bardzo było nas na nią stać, ale w pewnym momencie rodzice zdali sobie sprawę, że jest to moje wielkie marzenie i w końcu kupili mi ją. To był model Jolana Grazioso. To na niej nagrywałem później płytę "Blues" Breakoutów, później kompletnie ją zmodyfikowałem. Byłem wtedy zakochany w Gibsonach, w szkole malowałem je sobie na kartce, podobnie jak wzmacniacze Marshalla.
Jak 18-latek Darek Kozakiewicz znalazł się w uznanym i popularnym zespole, jakim byli wtedy Breakouci?
- To był trochę przypadek. Grałem już wtedy w zespole Fatum. W tym czasie Tadeusz Nalepa przygotowywał nowy skład Breakoutu do nagrania kolejnej płyty. Tak naprawdę poszukiwał basisty i dostałem zapytanie, czy nie zagrałbym właśnie na basie. Nie mogłem oczywiście odmówić takiej propozycji. Pojechałem wtedy do Rzeszowa na 2 tygodnie prób przed wejściem do studia. Grałem na tym basie, a gdy Tadka Nalepy nie było, to z perkusistą Józkiem Hajdaszem sobie jamowaliśmy. Ja brałem wtedy do ręki gitarę i kiedyś Tadek to podsłuchał i powiedział: "No to mamy problem, musimy znaleźć basistę" (śmiech). Poleciłem mu wtedy mojego znajomego basistę, Jurka Goleniewskiego, i tak powstał skład ze mną w roli gitarzysty.
Jedną z najważniejszych polskich rockowych płyt lat 70. był "Test" grupy Test. Jak wspominasz jej powstawanie, bo właśnie minęło 50 lat od rejestracji pierwszych trzech nagrań, zresztą twoich kompozycji?
- Szczerze mówiąc, w ogóle nie zastanawiałem się wtedy, czy ta muzyka przetrwa tyle lat. Właściwie pracowało się wtedy na bieżąco, słuchaliśmy tego, co było dostępne w Polskim Radiu czy w Radiu Luxembourg. Czasami gdzieś udało się zdobyć jakąś płytę, słuchaliśmy jej wtedy wspólnie, potem gadaliśmy o niej godzinami. W tym czasie z gitarą to się praktycznie nie rozstawałem od rana do wieczora.
Moja mama kochała muzykę, gdy miałem 5-6 lat, grałem jej na akordeonie piosenki, jakie grane były wtedy w radiu, a które mama uwielbiała. To były utwory Ireny Santor, Marii Koterbskiej, Jerzego Połomskiego. Potem słuchałem Czerwonych Gitar, trochę zaniedbywałem szkołę, bo wolny czas poświęcałem właśnie gitarze. W końcu wpadłem w towarzystwo ludzi, których można określić jako pasjonatów, może nawet szaleńców, którzy byli muzyką bardzo zainteresowani. Chodziliśmy razem na wszystkie koncerty, choć nie wszędzie chciano nas wpuścić, nie mieliśmy też tyle pieniędzy, by kupować bilety. Szukaliśmy więc różnych dojść, czasami wchodziliśmy wręcz jakimiś kanałami, by się dostać do klubu i posłuchać, podpatrzeć.
- Kiedyś na koncercie zobaczyłem grupę Test, która wtedy grała bardziej popową muzykę, co mnie nie za bardzo interesowało. Poznałem potem Wojtka Gąssowskiego i zasugerowałem doskoczenie do zespołu, ale pod warunkiem, że grać będziemy zupełnie inną muzykę. Zaproponowałem to, co jest właściwie na pierwszym albumie Testu. To był mój debiut kompozytorski, choć zdecydowanie bardziej wolałem grać solówki (śmiech). Zawsze fascynowały mnie zespoły, gdzie wybijał się gitarzysta. Słuchałem więc jak grają Jimi Hendrix, Ritchie Blackmore, Jimmy Page, Peter Green czy Pete Townshend. To wszystko byli gitarzyści, którzy coś mieli do powiedzenia. Siedzieliśmy z Testem na próbach w dzisiejszym klubie Remont, wtedy stworzyliśmy materiał, jaki został wydany na pierwszym albumie. Chcieliśmy grać wytrawną, ambitną muzykę, miało to być mocne, rockowe granie.
Problemem był tylko fakt, że realizatorzy nagrań nie byli w ogóle przygotowani do tego typu muzyki. Uważali, że to jakiś wymysł diabła, bo nie ma tam ich zdaniem melodii, wszystko jest przesterowane. To dla nich nie była muzyka, a jedynie zlepek jakiś dziwnych, przesterowanych dźwięków. Podobne problemy mieliśmy nagrywając z Breakoutem album "Blues". Ale w końcu udało nam się nagrać. Pojeździliśmy z Testem trochę po świecie, głównie graliśmy w demoludach (śmiech). Mieliśmy już gotowy materiał na drugą płytę, ale skład się często zmieniał, muzycy wyjeżdżali za granicę, za chlebem, bo czasy były ciężkie, często brakowało pieniędzy na sprzęt.
Szerszej publiczności dałeś się poznać jako gitarzysta Perfectu. Żałujesz zakończenia przez grupę działalności?
- Oczywiście, że żałuję. Uważam, że po 40 latach bycia taką wręcz ostoją rock and rolla w Polsce, decyzja Markowskiego była trochę przedwczesna. Na tej muzyce wychowało się parę pokoleń Polaków, więc jest mi po prostu szkoda, że już nie zagramy. Nie wydaje mi się, że powinniśmy tak całkowicie przestać grać. Mogliśmy śmiało koncertować mniej, ale występować dla większej ilości ludzi, na dobrej scenie, gdzieś w hali czy nawet na stadionach. Nawet gdyby to było tylko 10 koncertów w roku.
- Dodatkowo to taki trochę rodzaj uzależnienia. Stosunkowo niedawno to odkryłem, mimo iż koncertuję teraz z własnym zespołem. Człowiek zachowuje się trochę jak narkoman odcięty od dostaw. Początek był oczywiście trudny, na co dodatkowo nałożyła się pandemia, choć to zupełnie inna sytuacja. Zakończenie kariery przez Perfect uważam za przedwczesne.
Rozmawialiście w ogóle z Grzegorzem Markowskim o tej decyzji?
- Oczywiście, ale trudno było go przekonać. On od początku był pomnikiem tego zespołu, jego twarzą, nikt inny poza nim nie mógłby śpiewać tych utworów. Nawet jeśli pozostali chcieliby kontynuować działalność, ja sobie tego nie wyobrażałem, to byłoby niemożliwe. Jednak nie udało nam się Grzegorza przekonać do zmiany decyzji. Tak widocznie musiało być. Na tym spotkaniu mówiłem kolegom, że nasze życie zmieni się teraz zdecydowanie i tak się stało. W moim przypadku nie wyobrażałem sobie, że mógłbym w ogóle przestać grać i czekać może na moment, gdy jednak się zejdziemy i znowu zaczniemy razem grać. Dzisiaj nie jest to już w ogóle możliwe, tym bardziej, że nie mamy Piotrusia [Szkudelskiego, perkusisty Perfektu, który zmarł w sierpniu 2022 r.].
Powołałeś do życia projekt Darek Kozakiewicz Live, więc chyba masz co robić?
- Tak, żyję tym zespołem, udało mi się znaleźć bardzo dobrych muzyków i ostatnio bardzo dobrą wokalistkę, Justynę Panfilewicz. Chwalę ją bardzo, bo w sumie jest niedoceniona, nigdy nie była na tej najwyższej półce, a ma świetne warunki głosowe. Jest też rewelacyjną mentalnie kobietą. Nikt z nas nie liczy na jakiś wielki sukces, robimy to z czystej radości grania. Nie ma znaczenia, ile ludzi przyjedzie na nasz koncert w danym klubie. Jest kapitalnie, z tego się strasznie cieszę.
W zeszłym roku obchodziłeś jubileusz 70. urodzin i 50 lat tzw. pracy artystycznej. Przeszło w miarę gładko?
- (śmiech) Tak, w sumie to tak.
O czym jeszcze, po tylu latach grania, marzy Darek Kozakiewicz?
- Marzę, by móc wreszcie pojechać z rodziną za granicę, do jakiegoś pięknego, słonecznego kraju. To takie życiowe marzenie. Natomiast muzycznie mam jedno, dotąd niespełnione - kupić sobie jeszcze parę instrumentów. A poza tym chciałbym długo, na ile się da - bo to różnie bywa w życiu, nie planuję zbyt daleko - grać z moją obecną kapelą, z Justyną, ze Sławkiem Bukałą, Tomkiem Płonką. Wiele jest już za mną, więc teraz chodzi głównie o to, by mieć radość z grania.
Niedawno w serwisach streamingowych pojawił się firmowany nazwą Darek Kozakiewicz Live utwór "Płyń pod prąd", czyli nowa wersja twojej kompozycji sprzed 50 lat, pierwotnie nagranej przez zespół Test. Dlaczego nie zdecydowałeś się na coś premierowego?
- Coś nowego będzie w drugiej kolejności. Chodziło mi o to, by przypomnieć ten utwór, ponieważ gramy go podczas koncertów. Dodatkowo śpiewa w nim Justyna i chciałem nagrać taki mocno energetyczny numer. W Perfekcie co promocja, to szła ballada, kolejna płyta i znowu ballada. W tej chwili to decyduję głównie sam, co dać do promocji, więc padło na "Płyń pod prąd", w troszkę innej aranżacji. No i dodatkowy argument to sam tekst, który od tych 50 lat jest nadal aktualny (śmiech).
Kolejnego singla wypuścimy zapewne jeszcze w tym roku, z zupełnie nową piosenką. Zapraszam więc na moje koncerty, gramy teraz trasę, która nazywa się "Hot Tour". Na początku listopada gramy jeszcze w Bydgoszczy, Szczecinie i Poznaniu. Przypominamy trochę starego materiału, gramy też nowe utwory. Jest więcej improwizacji gitarowych, to nie ma być "odtąd dotąd" (śmiech).