Andrew McCluskey (OMD): Od awangardy do zjadliwego ciasta [WYWIAD]
Paweł Waliński
W przededniu polskich koncertów OMD wzięliśmy na spytki wokalistę formacji. Andrew McCluskey z właściwą sobie swadą opowiadał nam o rzeczach dużych i małych. Muzyce, polityce, sztuce i tym, co doprowadza go do szału. Przekonajcie się sami.
Paweł Waliński, Interia: Zacznijmy najnudniej jak się da. "Bauhaus Staircase" to nagranie covidowe, czyż nie? Jak pandemia wpłynęła na wasz sposób pracy?
Andrew McCluskey, OMD: - Szczerze mówiąc, gdyby nie covid pewnie nie byłoby tego albumu. Przez trzy lata właściwie bez przerwy byliśmy w trasie, graliśmy koncerty związane z 40. rocznicą istnienia zespołu, generalnie byliśmy bardzo, ale to bardzo zajęci. Tamtą trasę sfinalizowaliśmy w lutym 2020 roku i nagle - bum! - świat się zamknął. I siedząc w tym zamknięciu - bo nie można było ani spotkać się ze znajomymi, ani pójść na siłownię, ani nawet na głupi spacer - zacząłem się naprawdę mocno nudzić.
Czułem się, jakbym znów był nastolatkiem, kiedy w domu był jeden telewizor, matka oglądała akurat coś, czego nie cierpiałem, więc nie mając co robić szedłem do swojego pokoju i zaczynałem malować jakiś obraz albo pisać jakąś piosenkę. Covid sprawił, że czułem się jak przeszło 40 lat temu. Więc zasiadłem w pokoju, który widzisz (rozmowa odbywała się w trybie wideo - red.), gdzie mam swoje muzyczne centrum dowodzenia. I postanowiłem przekopać się przez wszystkie pomysły, które od wieków kitrałem na komputerze, a nigdy nie miałem czasu ich skończyć. Więc tak, gdyby nie covid, ten album prawdopodobnie by nie powstał.
A co z samym procesem nagrywania skoro nie mogliście fizycznie spotkać się z Paulem (Humphreysem, drugą połową OMD - red.)?
- Tak, to było problemem. Kilka lat temu po tym, jak zreformowaliśmy zespół, zaczęliśmy z Paulem pracować na odległość. Ja mieszkałem nadal w okolicach Liverpoolu, Paul z kolei w Londynie. I o ile wysyłanie sobie nawzajem pomysłów na początku wydawało nam się spoko, to szybko okazało się, że jednak lepiej pracuje nam się, kiedy siedzimy w jednym i tym samym pokoju. Bo wtedy idą iskry. Tym razem jednak nie było na to szans, ale przez ostatnie lata Paul często podrzucał mi jakieś pomysły. I one leżały sobie gdzieś na dysku aż w końcu, właśnie przy okazji pandemii w końcu się za nie zabrałem. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, więc nie mając wyjścia, pracowaliśmy w taki sposób.
Inna rzecz, że Paul był w covidzie zajęty. Przeprowadzał się, więc przenosił również nasze studio. Bo miksy robimy zazwyczaj w jego domowym studiu. W dodatku gagatek znów został ojcem! W wieku 61 lat! Więc możesz sobie wyobrazić, że miał dużo rzeczy na głowie (śmiech). Ma piękną córkę. Kiedy pomyślę sobie, że ja przez dwa lata siedziałem w tym pokoju pisząc muzykę, a on balował w słońcu na południu Francji i dorobił się dziecka, to chyba zaczynam rozumieć, że jeden z nas jest strasznym durniem (śmiech).
Andrew McCluskey (OMD) o przyszłości zespołu. "Szansa jest niewielka"
Dlaczego mówiłeś, że wasza następna płyta prawdopodobnie będzie ostatnią?
- Szczerze, to myśleliśmy, że "Punishment of Luxury" (poprzednia płyta OMD, z 2017 roku - red.) będzie naszym ostatnim nagraniem. Jesteśmy po 60. i jakoś niekoniecznie widzę się za kolejne kilka lat siedzącego na dupsku i wypruwającego sobie flaki, serce i duszę, żeby na siłę znaleźć kolejne pomysły, kolejne pokłady energii, pasję. Nigdy nie nagrywaliśmy płyt tylko po to, żeby móc sprzedać nowy zestaw koszulek. Pieniądze nigdy nie były dla nas wystarczającym powodem. Nagrywamy, kiedy czujemy, że mamy wystarczająco interesujących rzeczy do przekazania. Że zebraliśmy wystarczająco mocny materiał. A z wiekiem pisanie dobrego materiału staje się w naturalny sposób trudniejsze. Bo łapiesz się na tym, że tysiąc rzeczy już kiedyś zrobiłeś, że dany pochód akordowy był już w kilku piosenkach, takie brzmienia mieliśmy na tej czy tamtej płycie. Więc pogoń za inspiracją sprawia coraz więcej kłopotu. Kiedyś też trzeba w końcu przejść na emeryturę i trochę pocieszyć się życiem. Więc nie rozwiązujemy zespołu, ale czy uda nam się jeszcze nagrać naprawdę dobrą płytę? Bo średniej nagrywać nie ma sensu. Nie chcemy też nagrywać albumu tylko po to, żeby wyrwać się z domu na trasę...
Czyli nie pójdziecie metodą Scorpions, którzy ze sceną żegnali się już z 2137 razy?
- Ciężko oceniać innych. Szczególnie, jeśli są na scenie naprawdę długo. Każdemu podług potrzeb. Lubię być w trasie, ale tylko wtedy kiedy ogrywamy jakieś nowe pomysły, które dla nas samych są ekscytujące. A one nie przychodzą już w tym wieku tak łatwo. Więc nie mówię, że to koniec OMD, ale myślę, że szansa na kolejny album jest... niewielka.
W tekście do "Slow Train" zastosowałeś strumień świadomości. Kto lepszy: Joyce, Woolf czy Faulkner?
- (śmiech) To żeś pojechał, panie intelektualisto! Prawda jest taka, że uwielbiam sztukę, ale z literaturą piękną nie zawsze było mi po drodze. Bardziej pociągała mnie muzyka i sztuki wizualne. Ludzie zazwyczaj dziwią się, kiedy się do tego przyznaję, bo przecież sam piszę teksty, więc z definicji muszę mieć wielką miłość dla słowa pisanego. A tymczasem od małego lubiłem zdobywać wiedzę, ale moje życie wydawało mi się na tyle skomplikowane, że nie potrzebowałem czytać o problemach innych. Kiedyś znajoma zadała mi pytanie: "Czyli wszystkie wielkie dzieła literatury pięknej nazywasz czytaniem o cudzych problemach?! Wilde'a, Joyce'a, Hemingwaya nazywasz >>cudzymi problemami<<?". Ja na to, że owszem, że gdyby wszyscy byli szczęśliwi, nie byłoby literatury. W ogóle (śmiech).
To ile problemów musiał mieć Proust?
- Co, nie?! Oczywiście z wiekiem zmądrzałem i nauczyłem się cenić beletrystykę, ale bez bicia przyznaję, że wielka literatura, to niekoniecznie moja bajka. Wracając jednak do "Slow Train", miałem w głowie melodię, ale kompletnie nie mogłem trafić na odpowiednie słowa i linię wokalną. Wziąłem więc mikrofon i zacząłem nagrywać jakieś murmurando i wszelkie inne głupoty, które przychodziły mi do głowy. I taka wersja leżała na moim dysku... dwa lata! No i któregoś razu wpadła do mnie znajoma, żeby nagrać trochę wokali i zapytała jak postępy w pracy nad nowym materiałem. Więc zgodnie z prawdą powiedziałem jej, że mam fajny numer, ale zupełnie nie mam pomysłu na tekst. Włączyłem jej "Slow Train", a ona na to, że też nie ma pomysłu na słowa, ale czy nie mogłaby w tym numerze zaśpiewać. Ja na to, że "jasne, oczywiście", myśląc naprawdę "o, boże, tak, nagram cię, a jak sobie pójdziesz od razu wykasuję". Tymczasem, kiedy zaczęła, pomyślałem sobie, że to jest to. Po prostu otworzyła tę piosenkę na nowo. Kiedy miałem już linię wokalną wiedziałem, że muszę skończyć ten numer. Dodałem do jej pomysłu swoje eksperymenty sprzed dwóch lat i zostały tylko słowa. Usiadłem więc na dupie i zapisywałem cokolwiek przyszło mi do głowy niekoniecznie z sensem, ale tak, by po prostu pasowały muzycznie. Więc każdy może sobie ten numer zinterpretować absolutnie dowolnie. Strach tylko myśleć, co o tym tekście powiedziałby psychoanalityk (śmiech).
Porozmawiajmy o Bauhausie. Jak widzisz po plakacie za mną i tatuażu na dłoni, jestem fanem i zespołu, i uczelni od której ów podkradł nazwę. Jak duży wpływ na OMD miały awangardowe artystowskie trendy dwudziestolecia międzywojennego?
- Ogromny. Od dziecięcych lat interesowała mnie sztuka. Kiedy wyrosłem powoli z J.M.Turnera (brytyjski malarz uznawany za prekursora impresjonizmu - red.) i jego atmosferycznych pejzaży, już jako nastolatek, wkręciłem się w sztukę konceptualną: Josepha Beuysaczy Gustava Metzgera, choćby to jak rozciągnął na ramie kawał plastiku i malował po nim kwasem, więc po zakończeniu aktu malowania nie miał żadnego dzieła, żeby je pokazać (praca pokazana w South Bank w Londynie w 1961 roku - red.). Kochałem również modernizm z dwudziestolecia międzywojennego, a więc również Bauhaus czy brutalizm. Również Oskara Schlemmera - jego malarstwo ale również kostiumy, jakie zaprojektował dla "Baletu Triadycznego" (1923 r. - red.). Nawet teraz, sto lat po tym, jak zostały stworzone, nadal wieje od nich radykalizmem, nowoczesnością i szaleństwem. W lockdownie wpadłem na pewną paralelę. Jak wiesz, totalitarne reżimy nie lubią sztuki, bo trudno jest ją kontrolować i niekoniecznie schodzi się ona z tym, co mówi oficjalna propaganda.
I oczywiście nie mam na myśli, że w covidowym lockdownie żyliśmy jak Niemcy za czasów Hitlera, ale kiedy okazało się, że wszyscy naokoło dostają od rządu rekompensatę za to, że nie mogą prowadzić normalnie biznesu, a jedynymi którzy owej rekompensaty nie dostawali byli artyści, paralela sama się nasunęła. Rząd nie wspierał w żaden sposób artystów wizualnych, muzyków, tancerzy, ale również wszystkich tych ludzi, którzy od strony technicznej obsługują sztukę. Wspominam też niesławny wykonany przez nasz rząd plakat przedstawiający baletnicę z dopiskiem: "W tym roku jest tancerką baletową, ale za rok może być ekspertką w branży I.T.". Jakby chcieli w ten sposób powiedzieć: "kreatywna sztuka to strata czasu, dorośnij i znajdź prawdziwą pracę". I naprawdę czuło się jakby rząd w covidzie z jakichś przyczyn chciał sekować sztukę, "Bauhaus Staircase" stało się więc metaforą chęci celebrowania sztuki, jej mocy. Bo szczególnie w trudnych czasach potrzebujesz sztuki. To pokarm dla duszy. Jasne, że musisz mieć dach nad głową i co włożyć do garnka, ale duszę też musisz odżywić.
Dobra, a jak ktoś, kto wychodzi z gitarowej, post-punkowej sceny wpada nagle na pomysł zostania Wielkim Elektronikiem?
- Już jako nastolatek lubiłem rzeczy nietypowe, inne od całej reszty. Dlatego uwielbiałem Bowiego, z tego samego powodu lubiłem Roxy Music czy Velvet Underground. Ale moje życie zmieniło się dopiero kiedy usłyszałem "Autobahn" Kraftwerk. Chwilę później byłem w Liverpoolu, 11 września 1975 roku, niedzielny wieczór, budynek teatru Liverpool Empire, usiadłem na miejscu Q36... Wszystko to pamiętam, bo to był pierwszy dzień reszty mojego życia. Zakochałem się w nich. Widziałem na scenie przyszłość muzyki. Oni byli oddzielni, bardzo intelektualni, ale zarazem bardzo muzyczni. Nie interesują mnie eksperymenty dla samego eksperymentu (Andy, kłamczuchu, a co przed chwilą mówiłeś o Metzgerze? - red.). Zawsze znajdziesz coś nowego, z czym możesz muzycznie eksperymentować, ale kiedy puścisz to komuś i spytasz, czy chce usłyszeć to kolejny raz, odpowie ci "za chu*a nie" (śmiech).
Andrew McCluskey (OMD) o wyborach w USA. "Spier*alam z tej planety"
Gadasz z fanem oldskulowego industrialu, więc właśnie zaliczyłeś podpadziochę.
- Ależ ja bardzo lubię muzykę industrialną! Tylko gdzieś pod koniec dnia ona też musi być tworzona z dźwięków, które działają, które razem mają sens. Pieprzeni Nirvana i Sex Pistols mieli melodie. Nie mam problemu z podejściem brutalistycznym, wziętym z architektury i przeniesionym do muzyki, ale lubię kiedy na wierzchu jest trochę lukru. Wracając jednak do Kraftwerk, zaraz po nich zacząłem słuchać wszystkich tych starych niemieckich kapel: Neu!, La Düsseldorf... Znaliśmy się już wtedy z Paulem, jako że miałem bas, grałem w zespole jego kumpla. A w niedzielę łaziłem do niego do domu ze swoim niemieckim importem płytowym, jako że Paul - studiujący elektronikę - zbudował sobie zestaw stereo. A że jego matka pracowała, to przesiadywaliśmy u niego i odsłuchiwaliśmy wszystkie te niesamowite płyty. Wtedy zapadła decyzja, że spróbujemy coś razem zrobić. Paul zbudował taką maszynę tworzącą hałas i tak się wszystko zaczęło.
Ale wróćmy na chwilę do industrialu. OMD zawsze wydawało mi się jakimś zagubionym ogniwem między abstrakcyjną elektroniką w stylu Tangerine Dream, industrialem właśnie i... popem. To był koncept czy przypadek?
- Przypadek. Jak mówiłem, lubiliśmy eksperymenty, ale chcieliśmy żeby brzmiały muzycznie.
Ciężko imprezować do Throbbing Gristle, co?
- Tak. Choć jak się zastanowisz, Throbbing Gristle mogą być dla słuchacza ciężkim przeżyciem, ale mogą być też uroczo tandetni i ironiczni jak w przypadku "20 Jazz Funk Greats". Zgrałem ten album na śmierć, absolutnie go kocham. Ale z racji, że z Paulem wychowaliśmy się na rzeczach w stylu Slade i T-Rex, zawsze mieliśmy miękkie podbrzusze dla melodii. Na swoją obronę mamy to, że Kraftwerk też pisali chwytliwe numery (śmiech). Więc wydaje mi się, że podświadomie stworzyliśmy amalgamat wszystkich swoich inspiracji. Owszem, graliśmy rzeczy brzmiące trochę niezwyczajnie, ale niektóre - zupełnym przypadkiem - kończyły z przyzwoitą melodią i zostawały hitowymi singlami. Zawsze imponował mi fakt, że "Maid of Orleans" stało się wielkim przebojem, bo przecież zaczyna się od 35 sekund cholernych zakłóceń. Hałasu. Graliśmy to w telewizji i kombinowaliśmy, ilu ludzi właśnie wypluło kolację z powrotem na talerz. Tymczasem wyszedł szlagier (śmiech).
A jak wygląda u was proporcja eksperymentu do popu w dzisiejszych czasach?
- Może trudno w to uwierzyć, ale każdy nasz popowy singiel zaczyna się od eksperymentu. Jakiegoś dziwnego pomysłu, dźwięku. I po kolei dodajemy kolejne warstwy, aż w końcu dochodzimy do melodii i linii wokalnej. Ale u podstawy zawsze jest coś abstrakcyjnego i eksperymentalnego. Na koniec lukier na wierzch i okazuje, że że ciasto jest całkiem zjadliwe. "Rock Drill" ze strony B singla "Bauhaus Staircase" - tam na przykład masz prawdziwy legitny młot pneumatyczny, na którym nabudowana jest reszta utworu przechodząca w coś co brzmi jak techno. Coś dla fanów industrialu (śmiech).
A czy jako artysta czujesz zagrożenie ze strony A.I.?
- Póki co, jeszcze nie. Bo algorytmy też muszą zostać zaprogramowane, więc A.I. tak naprawdę daje się nadal zredukować do programisty oraz nadal nie potrafi nic poza udawaniem. Owszem, napisze ci piosenkę na pierwszy rzut oka przypominającą Oasis, ale kiedy dokładniej się w nią wsłuchasz, zauważysz że ona tylko udaje piosenkę Oasis. Jasne, że każdy artysta stoi na ramionach gigantów, jest owocem wszystkich swoich inspiracji, nikt nie tworzy sztuki w pustce, ale trzeba indywidualnej jednostki ludzkiej z jej synapsami, żeby połączyć wszystkie kropki. A często dzieje się do podświadomie. Podświadomości natomiast do A.I. nie zaprogramujesz. Przynajmniej w tej chwili. A czy reszta technologii robi różnicę? Dawniej też było łatwo zmontować garażową kapelę i zagrać w miarę trzymającą się kupy piosenkę. To kwestia skali, nie innej jakości.
Dlaczego tym razem pojechaliście aż tak politycznie? Bo "Bauhaus Staircase" to mocno lewicowy album...
- Zawsze dotykaliśmy kwestii politycznych, "Dazzle Ships" to przecież bardzo polityczny album, zanurzony w zimnej wojnie. A dzięki panu Putinowi znów mamy zimną wojnę. Przyznam szczerze, że byłem na tyle naiwny, że nie wyobrażałem sobie, że dożyję dużej, otwartej wojny w Europie. Więc to, co widzę, szokuje mnie i napełnia smutkiem. Rozumiem, że kwestie bliskowschodnie to też od lat kompletnie nierozwiązywalna sprawa. Zresztą Ukrainy nie muszę ci tłumaczyć, to się dzieje praktycznie na twoim progu. Powiem tak: wierzę w demokrację. Nie jest idealna, ale to nadal najlepszy znany nam sposób by ludzi o bardzo różnych poglądach przymusić do wzajemnego szacunku i ucierania nierzadko trudnych kompromisów.
Tym niemniej to, co zauważam ostatnio, to niebezpieczeństwo jakie niosą media społecznościowe. Bo one są kompletnie poza kontrolą, więc zamiast bardziej lub mniej obiektywnej informacji często po prostu zajmują się karmieniem u ludzi istniejących już postaw. Tworzą się banieczki, wskutek których nasze poglądy nie są z niczym konfrontowane. Spójrz jak wykorzystują to patentowani narcyzi w stylu Trumpa albo Borisa Johnsona. Zupełnie jak Stalin czy naziści. Całe kariery zbudowane na karmieniu ludzkiego demona strachu. Stąd "Cleptocracy" na nowej płycie. Nie wymieniam żadnych nazwisk, poza Dżamalem Chaszodżdżim, który jak pamiętasz wchodzi do ambasady i wychodzi z niej tydzień później, tylko że w zestawie kilku różnych czarnych worków. Wszyscy załamują ręce, jaka tragedia, jak Saudowie mogli i tak dalej. Ale po tygodniu już handlujemy z nimi samolotami i piłkarzami. To obrzydliwe. Z tekstu "Cleptocracy" chyba idzie się zorientować jakie postacie mam na myśli. Jeśli Trump zostanie ponownie wybrany, spie*dalam z tej planety. Sytuacja jest więc niebezpieczna. Na szczęście nie żyjemy jeszcze w czymś na wzór lat 40 XX wieku...
Może zatem w czymś jak 20 lata XX wieku?
- Miejmy nadzieję, że nie.