Józef Skrzek o Czesławie Niemenie: "Byliśmy wielkimi przyjaciółmi" [WYWIAD]

Józef Skrzek opowiedział o swojej karierze /materiały prasowe

Na takie rozmowy czeka się miesiącami. Jakiś czas temu miałem zaszczyt spotkać się w Siemianowicach Śląskich z - będącym w wyśmienitej formie - panem Józefem Skrzekiem. To nie był trudny wywiad, bo pan Józef jest otwartym, wciąż ciekawym świata, wspaniałym człowiekiem. Porozmawialiśmy o współpracy z Czesławem Niemenem, gigantycznych sukcesach SBB i czasach stanu wojennego, kiedy okazało się, że te wszystkie występy na światowych scenach znaczyły... nic, bo na życie musiał zarabiać sprzedając butelki.

Marcin Misztalski: Rozmawiamy szczerze?

Józef Skrzek: - (śmiech) Tak, rozmawiamy szczerze.

Wolałem zapytać, bo Michał Urbaniak powiedział mi kiedyś, że bajer jest ważnym elementem muzycznego biznesu. Jesteście w końcu z tego samego rozdania.

- Ludzie są przeróżni, ale w muzycznym show biznesie większość artystów robi z siebie nie wiadomo kogo. Mają się za najlepszych, są the best. Nie mam z tym problemu. Jeśli się takimi czują, to gratuluję. Uważam, że ważniejsze od PR-u jest to, jakimi są osobami poza sceną, jak na co dzień podchodzą do ludzi - czy ich w ogóle szanują. W muzyce ważna jest autentyczność i pokora, którą zyskuje się z wiekiem. Im więcej się wie, z tym większą refleksją podchodzi się do życia.

Reklama

Pan miał taki moment, kiedy czuł się najlepszym muzykiem na świecie?

- Jako SBB mieliśmy w swojej karierze takie momenty, kiedy byliśmy noszeni przez fanów. Jedni uważali nas za fenomen, inni za twórców kontrowersyjnych. Dla jednych byliśmy mistrzami świata, a inni nie wiedzieli, co graliśmy. Pamiętam dekadę, podczas której byliśmy ciągle na ustach ludzi. Uważali, że jesteśmy na topie, my też to zresztą czuliśmy. Występowaliśmy w końcu przed setkami tysięcy ludzi i te koncerty wychodziły znakomicie. To też był moment, kiedy łatwo można było się pogubić i poczuć się najlepszymi z najlepszych (śmiech). Takie myśli mogą być niebezpieczne, bo na świecie jest przecież tylu fenomenalnych artystów, których warto słuchać - oni też mają coś do powiedzenia.

Chcę mi pan w dość dyplomatyczny sposób powiedzieć, że uderzyła panu kiedyś do głowy woda sodowa?

- Kiedy publiczność trzymała mnie wysoko to, kurde bele, bywało różnie. Mogę powiedzieć, że woda sodowa się odzywała, ale bez przesady, w umiarkowanych ilościach. Ona tak naprawdę nie miała kiedy dawać o sobie znać, bo ja cały czas ostro harowałem... Samo granie to przyjemność, to talent, który otrzymałem. Musiałem go tylko pokazać - celowo nie używam słowa "sprzedać" (śmiech). SBB było porównywane do takich wielkich tuzów jak Pink Floyd czy Genesis.

No i właśnie przy tych Pink Floydach chciałem się na chwilę zatrzymać. Wielokrotnie spotykałem się z pana wypowiedziami, z których jasno wynikało, że na Zachodzie byliście do nich porównywani. I teraz pytanie - to była zagrywka PR-owa ludzi z waszej wytwórni?

- Fani lubią porównania. My, będąc chłopakami zza żelaznej kurtyny, patrzyliśmy z otwartą japą na to, co dzieje się na świecie. Angole czy ludzie ze Stanów mają do perfekcji opanowane te wszystkie tajniki produkcyjne i sprzedażowe. Przecież muzycy z tamtych krajów jeszcze dobrze nie wyruszyli w trasę koncertową, a ich krążki już były złote i platynowe. Wynikało to po części z tego, że sprzedawali płyty od razu w stu krajach. A my? Nagrywaliśmy płytę i - zdarzało się też tak - czekaliśmy kilka lat na jej premierę. Pod tym względem nie ma co w ogóle porównywać. Co innego w kwestii samej muzyki. Kiedy ludzie zauważyli, że potrafimy grać, to te porównania przychodziły same, a później inni je podchwytywali i podawali dalej. Ja się do nich specjalnie nie przywiązywałem, bo zawsze mieliśmy swój wyjątkowy styl. A fakt, że byliśmy nieźli, wynikał z naszej ciężkiej pracy. Ćwiczyliśmy między innymi w piwnicy domu, w którym właśnie rozmawiamy. Jednak należy pamiętać, że granie to jedno, ale trzeba być jeszcze np. otwartym na ludzi, rozmawiać z nimi.

Pan był od zawsze otwarty? 

- Od bardzo młodego wieku miałem do czynienia z koncertowaniem. I nie powiem teraz, że od zawsze byłem na to przygotowany - na początku się bałem, czułem tremę, stres. Wychodziłem na scenę i sobie myślałem: "Pierona, ile tam siedzi ludzi. A co jak się pomylę?". To było paraliżujące uczucie. Z czasem udawało mi się pokonywać te wszystkie bariery. Musiałem opanować autentyczność i odkrywanie się przed ludźmi, będąc na scenie. Ludzie potrafią doskonale wyczuć artystę. Jeśli czują bijącą od niego energię, to bez problemu ją zwracają. Powiem tak, wracając trochę do wcześniejszego pytania, - nie ma nic gorszego, niż uwierzyć w słowa ludzi, że jest się najlepszym artystą na świecie. Ja takie wyznania słyszałem wiele razy...

I uwierzył pan w nie? 

- Nie za bardzo, ale to też wynikało z tego, że nie miałem czasu na takie rozmyślania. Cały czas zasuwałem. Przyznam jedno - bardzo wierzyłem w siebie i w to, co robię. W tej robocie naprawdę trzeba w siebie wierzyć - bez egoizmu, bez narcyzmu, bez żadnych epitetów... Teraz na przykład mam taki moment w swoim życiu, że jestem po mocnym życiowym wstrząsie. Moja dojrzałość mnie broni, ale mimo to czuję, że wszystko się we mnie trzęsie. Podobnie się czułem, kiedy stosunkowo wcześnie zmarł mój ojciec. Pamiętam, że musiałem zmienić prawie całe swoje życie. Byłem na Akademii Muzycznej, musiałem wziąć urlop dziekański i iść do pracy. Pamiętam, że w kilka tygodni nauczyłem się grać na gitarze basowej, bo tak chciał Tadek Nalepa. Takie nieprawdopodobne i nagłe zmiany są na swój sposób ważne, bo dzięki nim można wiele dostrzec.

A w którym momencie przyszła taka zmiana, że zorientował się pan, że wasza muzyka naprawdę coś znaczy też w innych krajach?

- To przejawiało się w różny sposób. Na przykład wtedy, kiedy graliśmy z Locomotiv GT albo z innymi węgierskimi zespołami, które miały dobre notowania na Wyspach Brytyjskich. Jeśli tacy muzycy mówili nam, że świetnie gramy i zapraszali nas do występów u siebie, to wzięliśmy to za dobry znak. Ważne były też słowa Franciszka Walickiego, który określił nas mianem "najbardziej rasowego zespołu, jaki zna". A przypomnę tylko, że Franciszek był gościem, który wcześniej organizował na Wybrzeżu festiwale z prawdziwymi tuzami - Michaj Burano czy Czesław Niemen. Później okazało się nagle, że będąc we Wiedniu, mamy wsparcie ze strony tamtejszej publiki. Z czasem pojawili się młodzi Niemcy, którzy wtedy zakładali agencję Aries i stwierdzili, że nasz zespół do niej pasuje. Byli naszymi przedstawicielami na rynku zachodnim.

Wasze występy na Zachodzie przekładały się na lepsze zarobki?

- Oczywiście. To jest jasne. W Polsce dostawaliśmy takie śmieszne stawki, że nawet o to nie pytaj (śmiech). To, co działo się tutaj w PRL-u, było nieporozumieniem. Oczywiście nie dotyczyło to tylko nas, ale wszystkich wykonawców.

Nie myślał pan więc o tym, by przeprowadzić się na Zachód i tam kontynuować swoją karierę? 

- Nie musiałem się przeprowadzać na Zachód, bo ciągle tam jeździłem. Cały czas byłem na wizach, które pozwalały mi przekraczać granice. Oczywiście na przejściach granicznych prawie zawsze zdarzały się perypetie. Dlatego, że byliśmy zza żelaznej kurtyny, to nas poniżali - kazali nam się rozbierać, szczegółowo przeszukiwali. Czasami kontrolerzy kazali nam się nawet ogolić na miejscu, bo uznali, że na zdjęciu wyglądamy inaczej! Muszę zaznaczyć, że takie zachowania były głównie domeną kontrolerów na Wschodzie. Już wtedy mieliśmy w naszym kraju "zieloną granicę", ale pod inną nazwą - Iron Curtain.

Jak pan to znosił?

- Źle. To było wykańczające. Ci ludzie nas osaczali. Uważałem, że to jest niesprawiedliwe. Pamiętam, że kiedyś wracaliśmy do domu z trasy przed Wigilią i nie chcieli nas wpuścić na tę stronę nawet w ówczesnej Czechosłowacji. Ostatecznie nie zdążyliśmy nawet na wieczór wigilijny, w domu byliśmy dopiero po pasterce. Zrobiliśmy samochodem dodatkowo około tysiąc kilometrów, bo musieliśmy jechać naokoło - przez inne przejście graniczne.

Wracając jeszcze do wcześniejszego pytania, bo trochę mi pan uciekł. Czyli nigdy pan nie myślał o wyprowadzce na Zachód? 

- Poważnie nigdy o tym nie myślałem. To nie wchodziło w grę. Takie propozycje pojawiały się również później - kiedy byłem już z moją żoną Alinką. Pytali nas, czy chcemy wyjechać do Niemiec, Anglii albo Stanów. Jednak za każdym razem odmawialiśmy. Woleliśmy zostać na Śląsku, ale wiedzieliśmy też, z czym to się będzie wiązało.

To znaczy?

- Że będziemy żyć skromniej. Bez tych wszystkich wyżyn, które można tam osiągnąć. Zdawaliśmy sobie sprawę, że te wyżyny nie są pewnikiem. Znamy przecież mnóstwo skrajnych przypadków ludzi, którym się tam nie powiodło.

Bał się pan podjąć ryzyko? 

- To nie chodziło o ryzyko, tylko o przyciąganie do mojej śląskiej ziemi, które działa do tej pory. Wiesz, rozmawiamy w pokoju, w którym się urodziłem. Jesteśmy na mojej ojcowiźnie. Tu jest moc. A stąd mogę startować, gdzie tylko zechcę. Mam kilka kilometrów do lotniska w Pyrzowicach, więc jeśli jest potrzeba, to wsiadam do samolotu i ląduje, gdzie należy.

No to pogadajmy o tym lądowaniu - jak wspomina pan swój pierwszy trip do Stanów?

- Pierwszy raz poleciałem do Stanów z zespołem SBB na Wschodnie Wybrzeże. Zagraliśmy kilka udanych koncertów w Nowym Jorku i w Chicago. Na pierwszym koncercie był z nami Michał Urbaniak i - z tego, co pamiętam - nawet chciał, bym z nim później gdzieś zagrał. Pierwsze pobyty w USA utwierdziły mnie w przekonaniu, że mogę robić więcej. Pewnego dnia nagrywaliśmy z SBB kilka utworów w studiu i wokół nas pojawiła się gromadka młodych, amerykańskich muzyków. Chcieli, bym im wyprodukował płytę. A "wyprodukować płytę" znaczyło wtedy - decydować o stylu, o tym kto ma grać solówki, jakie mają dominować tempa i tak dalej. Zaskoczyli mnie. Poważnie myślałem nad tym, czy się za to zabrać, ale przecież w domu czekały na mnie Alinka i córeczki. Czekały na mnie ponad miesiąc, bym w końcu wrócił z tej amerykańskiej tułaczki.

Co pan zrobił?

- Wybrałem rodzinę. Zresztą powiedziałem ich menedżerowi, że jadę do Polski na chwilę, a później zobaczymy, co będzie dalej. Przyjechałem do domu i stwierdziłem, że... w domu jest fajnie. Zamiast wylotów do Stanów, wolałem jeździć z rodziną w Beskidy. Ameryka nie była wtedy przyjemnym miejscem.

Dlaczego?

- Panowały tam zbyt duże kontrasty. Z jednej strony przepych, a z drugiej bieda i brak litości.

W jaki sposób objawiał się ten brak litości?

- Na przykład w taki, że często widywałem Murzynów śpiących pod mostem w kartonach. Nie mieli gdzie mieszkać, więc mieszkali w kartonach na ulicy. To był straszny widok. Widywałem tam przeróżne sytuacje, ale specjalnie nie rzucałem się w oczy, więc mnie straszne rzeczy nie dotykały. Po latach sądzę, że duża w tym zasługa tego, że nigdy nie ćpałem. A tam ćpunów i niebezpiecznych sytuacji z narkotykami trochę widziałem. Nie tylko na ulicy, ale i w garderobach muzyków. Kiedy ktoś przy mnie dawał w żyłę, to po prostu wychodziłem z pomieszczenia. Mnie takie sytuacje nie obchodziły. Nie chciałem w tym uczestniczyć.

Chyba że akurat Bob Marley podał panu jointa (śmiech).

- Wziął mnie z zaskoczenia (śmiech). Akcja działa się w 1978 roku na duńskim festiwalu Roskilde. Bob Marley jakoś dowiedział się, że obchodziłem wtedy swoje trzydzieste urodziny, wrócił więc na scenę i odśpiewał mi "Happy Birthday". Na tym się nie skończyło. Miał dla mnie jeszcze prezent. Odpalił jointa, podał mi, żebym się sztachnął. No dobra, to się sztachnąłem, tak od serca. W głowie mi się zakręciło tak, że aż sobie musiałem usiąść. Byłem zielony na twarzy, Marley się śmiał, a po chwili chłopaki musieli mnie cucić, bo za 10 minut mieliśmy być na scenie (śmiech).

Miał pan okazję się jeszcze z nim kiedyś zobaczyć?

- Nie, nie. To był exclusive.

A z Rolling Stonesami pan się gdzieś przeciął?

- No co ty. To są ludzie, którzy są ciągle na wakacjach albo w trasie koncertowej za miliony dolarów. Ich takie spotkania nie interesują. Grałem kiedyś tylko na ich sprzęcie, ale podejrzewam, że był to jeden z setek sprzętów, jakimi dysponują. Ta sytuacja też miała miejsce w Roskilde. Swoją drogą z tym festiwalem wiąże się fajna anegdotka, którą po latach mogę opowiedzieć, bo i tak mnie już za to nie zamkną do aresztu (śmiech).

Zamieniam się więc w słuch.

- W tamtym czasie byłem dość odważnym facetem i robiłem rzeczy, które - jak komentowali niektórzy - były nienormalne. Już prawie wybieraliśmy się na ten festiwal, kiedy okazało się, że Duńczycy nie chcieli dać Grekowi (Apostolis Anthimos, gitarzysta zespołu SBB - przy. red.) odpowiednich dokumentów. Ludzie z naszej niemieckiej wytwórni stwierdzili, że nic nie mogą zrobić i byli gotowi odwołać nasz wyjazd! Stwierdziłem, że musimy tam jechać. Należało więc coś wymyślić. No i wymyśliłem. Wykonałem pewien manewr - zamieniłem paszporty. Nasz gitarzysta wjechał więc na paszport od jednego z technicznych. A żeby było fikuśniej, to na przednie siedzenie samochodu posadziłem ładną dziewczynę, tak by cała uwaga kontrolerów skupiła się na niej. Udało się. Powiem ci, że miałem wtedy wenę do robienia takich rzeczy, nie bałem się ewentualnych konsekwencji. Robiłem sporo szaleństw. Warto było tak poczarować, bo okazało się, że to był jeden z najważniejszych koncertów w historii naszego zespołu. Po tym koncercie chłopcy sprzedali tyle płyt, że kupiliśmy sobie ciężarówkę. Co prawda używaną, ale była (śmiech).

Ma pan więcej takich anegdotek?

- Pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy w ogromnym deszczu na koncert z Brna do Pragi. W połowie drogi pękła nam przednia szyba w samochodzie. Wzięliśmy jakąś taką przezroczystą plandekę i założyliśmy ją w miejsce brakującej szyby. No ale kierowca nie mógł tak jechać. Zrobiliśmy więc na wysokości kierownicy okienko, by mógł cokolwiek widzieć. A żeby go nie moczył deszcz, to ubrał sobie pilotkę. Wyglądał jak kosmita (śmiech). Koniec końców dojechaliśmy do Pragi. Zagraliśmy koncert, a później wymieniliśmy szybę.

W tamtym okresie kręciło się wokół pana dużo kobiet?

- Tak.

Korzystał pan w jakikolwiek sposób z ich zainteresowania?

- Miałem masę roboty, bo prowadziłem całą buchalterię zespołu. Kiedy skończyliśmy trasę, to chłopaki jechali do domu, a ja w drogę do Warszawy, gdzie siedziałem w studiach radiowych, udzielałem wywiadów i załatwiałem sprawy w Pagarcie.

Czyli był pan grzeczny?

- Tak bym tego nie ujął. Byłem młodym facetem, któremu podobały się kobiety. One się pojawiały, to oczywiste. Zawsze je szanowałem, a to, że one mnie lubiły, no to... bardzo im za to dziękuję. Później trafiłem na miłość swojego życia i wybaczyła mi to (śmiech).

Wcześniej powiedział pan, że na Zachodzie można było dobrze zarobić. Jest pan w stanie przyznać, że w latach 70. na pana konto wpłynęło dużo pieniędzy?

- Zarobiliśmy trochę pieniędzy, ale inwestowaliśmy je w sprzęt. Oczywiście niektórzy mają o to do mnie pretensje, bo mogliśmy np. otworzyć restaurację albo je wydać w dowolny sposób. To nie były ogromne sumy, bo zespołowi trochę brakowało, by dostać się do komercyjnej ekstraklasy.

Co pan kupił za pierwsze duże zarobione pieniądze? Samochód czy sprzęt muzyczny?

- Sprzęt. Pierwszy samochód, jaki miałem, to Renault 16, który kupiłem za 300 marek w Niemczech (śmiech). Na zachodnich drogach to auto jakoś jechało, ale kiedy wjechałem nim na wschodnie, to od razu zauważyłem różnice. To był całkiem zdezelowany pojazd.

To prawda, że w latach 80. musiał pan zbierać butelki, by mieć pieniądze na jedzenie?

- Były takie sytuacje. Mieliśmy wtedy z żoną pretensje do branży muzycznej. Nie wierzyliśmy, że można dopuścić do sytuacji, w której człowiek z takim muzycznym dorobkiem, nagle nie ma pieniędzy na godne życie. W stanie wojennym była ogromna dewaluacja. Polska była krajem ogromnych przemian. Co było w sklepach? Nic! Więc jeśli ktoś nie zabezpieczył się finansowo za granicą, to nie miał wesoło, bo będąc w Polsce, wszystko tracił. Rzeczy i pieniądze traciły na swojej wartości. Dlatego w pewnym momencie trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce. Wsiadłem w Malucha od mojej siostry i pojechałem sprzedać butelki do skupu. Ale nie byłem jedynym w takiej sytuacji. Mam przyjaciół, którzy są genialni, ale umierają z głodu, bo nie są docenieni, zauważeni. Oczywiście, jeśli ktoś potrafił robić interesy, to robił je w każdych warunkach. Były osoby, które na stanie wojennym zarabiały na szeroko pojętym handlu.

Jak pan znosił te zmiany, które nastąpiły w pana życiu? Jednego dnia występowaliście na scenie z Bobem Marleyem, byliście porównywani do Pink Floyd, a kilka lat później ledwo wiązał pan koniec z końcem. Co wtedy działo się w pana głowie? Wyobrażam sobie, że musiał mieć pan w sobie sporo pokory, by to wszystko znieść.

- Oczywiście, że tak. Potrafię się zaadaptować do każdej sytuacji. Tym bardziej że poznałem wtedy miłość swojego życia. Później pojawiła się nasza pierwsza córka... Powiem tak - dzięki rodzinie nie zwariowałem.

Po tych wszystkich latach, które nieubłaganie mijają, czuje się pan doceniony przez środowisko muzyczne?

- Nie wiem. Różnie z tym bywa. Niektórzy bardzo mnie cenią, inni mają mnie za legendę. Ja uważam, że legendy są wyłącznie na mapie (śmiech). Jeśli komuś daje się przypinkę legendy, to znaczy, że chce się go odstawić na boczne tory.

A jeśli już o odstawianiu. Pan kiedyś chciał odstawić Czesława Niemena? Pytam, bo nie zawsze wypowiadał się pan o nim w pozytywnym tonie.

- Do dzisiaj żałuję tej wypowiedzi z wywiadu, o którą ci pewnie chodzi. W niektórych sytuacjach byłem zbyt impulsywny. Zdarzyło mi się palnąć głupotę, ale potrafiłem też podejść do Cześka i go za to przeprosić. Czesław zaproponował mi kiedyś założenie stowarzyszenia, które miało walczyć o prawa polskich muzyków. "Józek, a ty" - to słowa Czesława - "będziesz nas reprezentował na południu". Odpowiedziałem, że nie ma sprawy i przy okazji zapytałem, czy zagra ze mną w Planetarium Śląskim. Zgodził się, ale to było już w momencie, kiedy zaczął się leczyć. Niestety choroba go zeżarła. Spotkaliśmy się wtedy po raz ostatni. Chciałbym się z nim spotkać, choć jeszcze jeden raz i po prostu porozmawiać. Byliśmy wielkimi przyjaciółmi.

Opowie pan na koniec jakąś historię związaną z Czesławem Niemenem? 

- Byliśmy pewnego dnia razem w studiu w Monachium. Swoją drogą, realizował nas wtedy gość, który po latach został akustykiem grupy Queen! Do studia przyszedł dentysta, który chyba wtedy sponsorował Czesława. Gość był z Włoch. Słuchał ze swoją ładną żoną tego, co nagrywaliśmy. W pewnym momencie nie wytrzymał i wziął Cześka na bok. Widziałem zza szyby, jak macha rękami w stronę Niemena, po chwili trzasnął drzwiami i sobie gdzieś poszedł. "Czesław, co jest? Co się stało?" - "On tu już więcej nie przyjdzie. Możemy nagrywać dalej, ale on tej muzyki nie znosi". Graliśmy wtedy płytę "Strange is this World", która jest totalnie odlotowa i zrobiona inaczej niż to, co wcześniej robił. Włoch myślał, że usłyszy jakieś miłe i przyjemne pioseneczki. Chłop tego nie wytrzymał (śmiech).

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Józef Skrzek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama