Reklama

Igor Herbut: "Chciałbym zawsze grać. Zawsze" [WYWIAD]

Na swój nowy album kazali czekać aż sześć lat. ”Piatka” to LemON w nieco odświeżonej wersji: lżejszej, bardziej otwartej na świat i skłonnej do muzycznych eksperymentów. Wokalista Igor Hebrut opowiedział nam o nowym albumie, odpuszczaniu, koncertach, na których nie da się nie płakać, a także o swoim wielkim marzeniu.

Na swój nowy album kazali czekać aż sześć lat. ”Piatka” to LemON w nieco odświeżonej wersji: lżejszej, bardziej otwartej na świat i skłonnej do muzycznych eksperymentów. Wokalista Igor Hebrut opowiedział nam o nowym albumie, odpuszczaniu, koncertach, na których nie da się nie płakać, a także o swoim wielkim marzeniu.
Igor Herbut opowiada o nowej płycie LemON /Michał Pańszczyk /.

Anna Nowaczyk, Interia: Jak kawa?  

Igor Herbut, LemON: - Dobra! Właśnie nie wiem, co to za kawa, ale jest bardzo smaczna. Uwielbiam kawę, naprawdę. Lubię takie wysokie uprawy, na przykład Yemen.  

To, że lubisz, jest chyba małym niedopowiedzeniem, bo przecież świetnie znasz się na kawie i chyba trudno cię zaskoczyć.  

- Nie do końca, bez przesady, ale lubię dobrą kawę (śmiech). W domku sobie robię.  

Reklama

Robisz, czyli odmierzasz, odważasz i tak dalej.  

- To prawda (śmiech). Nawet jestem taki szalony, że ma dla mnie znaczenie temperatura wody. Wiem, że 98 stopni Celsjusza będzie smakować inaczej niż 95 stopni. Dzięki temu nie ma problemu z prezentami dla mnie. Albo kupujesz mi winyl, albo kawę. 17 grudnia mam urodziny, więc zapraszam serdecznie (śmiech). Właściwie to mógłbym mieć kawiarnię, ale musiałbym jeszcze trochę porobić. Może to pomysł na emeryturę?  

Wyobrażasz sobie siebie jako baristę za ladą, człowieka, który parzy i z uśmiechem podaje tę kawę?  

- Wyobrażam sobie siebie siedzącego przy takim blacie, przy dużym oknie, pijącego kawę w swojej kawiarni, patrzącego na ludzi i czasami coś notującego. Wyobrażam to sobie. Nawet mam nazwę tej kawiarni, ale jeśli powiem głośno, to się nie wydarzy.  

Lepiej jeszcze nie mów, nie niszcz sobie marzenia.  

- Mamy na płycie piosenkę "Marta". Akcja dzieje się w kawiarni, a w tekście jest: "Czekam, by zamówić kawę. Kilka kroków za mną słyszę czyjś głos. Brzmi zupełnie jak twój głos". Miałem ostatnio taką śmieszną sytuację w palarni kawy, zupełnie nowej. Podszedł do mnie facet, który tam pracował i powiedział: "Nie mogę się uwolnić od ’Marty’, bo moim zdaniem widziałem taką sytuację u siebie w kawiarni". Pomyślałem sobie wtedy: ale zaj**iste (śmiech)! Jest taka książka, którą zacząłem i jeszcze nie dokończyłem, "Zanim wystygnie kawa". Ludzie przychodzą w niej do pewnej japońskiej kawiarni i mogą podróżować w czasie, ale tylko tak długo, jak kawa jest ciepła. Muszę dokończyć, żeby się dowiedzieć, co tam dalej się dzieje. 

W każdym razie widzę, że masz już konkretne plany na przyszłość. 

- Nie, co ty (śmiech). To jest taka przebitka, którą widzę, nie wiem, czy to się w ogóle wydarzy. Chciałbym zawsze robić muzykę. Zawsze! Raz ja porzuciłem i na nowo mnie znalazła. To było dawno temu, jeszcze przed zespołem LemON. Potem studiowałem jazz, no i wydarzyło się to wszystko. Niedawno zrobiłem taki krok milowy, czyli zbudowałem pierwsze solo, teraz wyszła piąta płyta LemON, zagraliśmy trasę z okazji 10-lecia, potem tournée akustyczne, na bis. 

Ciągle szukamy, otworzyliśmy się na nowych ludzi, producenta. Coś trzeba w życiu robić i tym czymś jest dla nas akurat muzyka. 10 lat temu ktoś mnie pytał o to, co będę robić za dekadę, gdzie się widzę. Odpowiedziałem, że chciałbym się wtedy zastanawiać, gdzie będę za kolejne 10 lat. Mieć w ogóle taką możliwość, żebym nie czuł się przytłoczony, nie musiał się martwić o przyszłość, swoją ani bliskich. I dzisiaj, po tym czasie, mam identyczną odpowiedź na to pytanie: za 10 lat nadal chciałbym się zastanawiać, co będę robić w przyszłości, a do tego żyć, rozmawiać sobie szczerze, pić dobrą kawę, robić muzykę i - chociaż to bardzo naiwne - starać się być szczęśliwym, spokojnym człowiekiem. 

Teraz jesteś szczęśliwy?  

- Jestem szczęśliwy, ale nie jestem spokojny. To chyba jeszcze przede mną. Wiesz, jest takie pytanie, które często słyszę: "Jak to jest osiągnąć sukces?", z gatunku moich ulubionych (śmiech). Zacząłem się zastanawiać nad tym pytaniem, niby banalnym i pomyślałem sobie, że dla mnie sukces oznacza spokój. Chyba tego jeszcze nie osiągnąłem. Jestem wdzięczny za to, co mam, że mam dla kogo tworzyć, że mogę robić LemON i nagrywać solowe rzeczy - i trafiają one do różnych ludzi. 

Cieszę się, że mam szansę grać koncerty - ostatnio na przykład w kopalni, 320 metrów pod ziemią, przy pianinie, z solowym materiałem - a zaraz potem LemON - "trzy akordy, darcie mordy", że mogę występować na Pol’and’Rocku, robić akustyczne rzeczy z folkowymi instrumentami, smykami. To jest rewelacyjne. Mam możliwość nagrywać płyty, które za każdym razem okazują się dla kogoś bardzo złe, a dla innych - świetne (śmiech). To już mnie zresztą nawet nie dziwi, ale fajnie, że cały czas są reakcje na tę muzykę. Jestem więc wdzięczny, ale też łapczywy. Nie umiem tego wyjaśnić, tak już jest. 

To nie jest tak, że artysta zawsze w jakimś stopniu będzie łapczywy i niespokojny?  

- Nie wiem. Ja jestem dziwny. Jestem dziwnym muzykiem, dziwnym człowiekiem, który żyje jednak trochę pod kamieniem. Czasami mnie to denerwuje, ale też nie będę się oszukiwać: lubię to. Myślę sobie niekiedy"kurczę, gdybym wyszedł spod tego kamienia, może spróbowałbym czegoś innego, bo to jest ostatni moment, żeby to zrobić".  A potem odpuszczam. Staram się na spokojnie do wszystkiego podchodzić, ufać intuicji. Najważniejsze dla mnie jest, żeby nie robić głupiej muzyki. Cieszę się, że zrobiłem sobie te dwie drogi: solową i z LemONem, że otworzyłem się na różne współprace. Szukam cały czas.  

Może właśnie ta "dziwność", o której wspominasz, przyciąga ludzi do twojej muzyki?  

- Może tak. Czasem człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że to, co robi, naprawdę ma dla ludzi znaczenie, porusza jakieś struny. Na pewno LemON czy moja solowa twórczość przyciągają wrażliwe osoby, emocjonalnie poszukujące, może trochę pogubione. Czuję zrozumienie, ale też dzięki tym ludziom mogę poznać swoją twórczość. Wydaję płytę i dowiaduję się, o czym są te numery. Czasami interpretacja jest zupełnie inna niż to, co ja wymyśliłem, ale dla kogoś to ma konkretne znaczenie. Niesamowite! Słyszę też bardzo fajne zdania, na przykład na temat nowej płyty, że jest jak "wolno rozgrzewający się piec hutniczy". To mi się bardzo spodobało. Sam nie potrafię powiedzieć, o czym dokładnie jest ten album, ale dla niektórych ludzi to jest opowieść o pożegnaniach i nowych początkach. Ciekawe. W ogóle dzięki muzyce mam okazję doświadczać bardzo poruszających rzeczy. 

Ostatnio graliśmy koncert, Tomeczek, mój przyjaciel, realizator światła, przyprowadził na backstage dwie dziewczyny. Nie znaliśmy ich wcześniej, ale Tomek widział, że bardzo przeżywały koncert i stwierdził potem, że ma dar filtrowania ludzi z energią. Jedna z tych dziewczyn, kiedy nas zobaczyła, była bardzo uśmiechnięta, rozpłakała się i powiedziała: "Dożyłam tego!". Okazało się, że choruje, walczy z rakiem i ta muzyka w jakiś sposób jej pomaga, dodaje otuchy. Marzyła o tym, żeby pójść na koncert, może pogadać, ale nawet nie pisała z prośbą o spotkanie. To wyszło tak po prostu. Niby przypadkiem, ale sama wiesz: nie ma przypadków. To było mocne. Czasami w głowie masz bardzo dużo złych myśli i jakichś chęci odpuszczenia różnych rzeczy, ale przychodzi taki moment i myślisz sobie: "Kurczę, dla kogoś to może być bardzo ważne".

Albo ta kopalnia. Grałem w ramach solowego projektu w kopalni Guido w Zabrzu - świetne miejsce. Było chyba 600 osób. Moje piano wjeżdżało tym szybem, potem ludzie docierali chyba przez jakieś trzy godziny, bo jednocześnie mogło wjeżdżać tylko osiem osób. Tam po raz pierwszy grałem utwór "Mantra", który napisałem z Miuoshem. Mocna rzecz, do tego premierowo wykonywałem go solo. Jest tam taki tekst: "To dzieci tych, co oddech chwytali jak cud. Martwe niebo otacza nas. Okrywa nas od tylu lat". I patrzę wokół, jestem w tej kopalni, wśród wielu dzieci górników, publiczność to Ślązacy, którzy na maksa to przeżywają. Zresztą uwielbiam Ślązaków, są super wrażliwi, ale też mocni. Górnicy to dla mnie tacy wikingowie, trochę tak ich widzę. W każdym razie zagrałem ten numer, ledwo go dokończyłem, bo to było tak mocne. Wiesz, jesteś pod ziemią, masz nad sobą to martwe niebo, obok siebie ludzi, którzy mają różne, często trudne rodzinne historie. Jak dobrnąłem do końca, nikt nie klaskał, była całkowita cisza. Powiedziałem tylko: "Noo". A ci ludzie: "Noo". To było coś niesamowitego. Takie rzeczy cały czas się dzieją, po tylu latach i kocham te momenty! 

Kiedy myślisz, że już nic cię nie zaskoczy po tylu koncertach i latach na scenie, wydarza się coś takiego.  

- To prawda. Czasami mogę myśleć, że dużo się wydarzyło, ale kiedy wchodzę na scenę, cały czas chcę rozpalać ten płomień naiwności, otwartości. Bardzo mi zależy na słuchaczach. Wiesz, na każdą scenę wychodzę z niepewnością. Zastanawiam się, czy to się w ogóle spodoba, czy jestem w dobrym miejscu. I nieważne, czy to jest kameralny występ, czy Pol’and’Rock, na którym mam przed sobą morze ludzi.  

Ta świadomość, że oni wszyscy przyszli po to, żeby cię posłuchać, nie dodaje pewności siebie?  

- Raczej nie myślę w ten sposób. W 80 procentach czuję niepewność. Wiem, że coś tam śpiewam.  

Coś tam śpiewam? 

- No, coś tam, co nieco potrafię (śmiech). Mam jednak dużo niepewności w sobie, dlatego przelewam wszystko na muzykę. Chciałbym, że to, co robię, podobało się, żeby trafiło do kogoś, ale za każdym razem jestem naprawdę szczerze zaskoczony, jeśli ludzie słuchają, poświęcają czas tej muzyce, analizują teksty, przychodzą na koncerty i chcą to odkrywać. To jest fajne. Czasem mogę się wkurzać i myśleć sobie, że skoro coś się spodobało, to mogłem dołożyć większych starań, zrobić coś inaczej technicznie, bardziej to promować, wrzucić drugi raz post z informacją o koncercie (śmiech). Wiesz, takie bzdury, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Skomplikowana sprawa, jednak ogólnie granie to piękna rzecz. Teraz w sumie muzykę robię w wolnych chwilach, bo jestem przede wszystkim tatą, ale moja głowa już jest w drugiej solowej płycie. Zacząłem pisać.  

Już?  

- Tak. LemON to jest jedna rzecz, ale kiedy jestem w fazie tworzenia, zbierania inspiracji, myślenia o piosenkach, gromadzę sobie przy okazji taki zestaw solowych elementów. To jest trochę inne postrzeganie wszystkiego.  

Coś, co na płycie zespołu by się nie sprawdziło?  

- Tak, to jest inne. W ogóle po "Chruście" (solowym debiucie Igora), wiele rzeczy się otworzyło. Było mi to potrzebne i cieszę się, że słuchacze mają świadomość, na jaki koncert, z jakimi dźwiękami idą. Chociaż przyznam szczerze, że LemON ma duży problem z PRem w takim sensie, że człowiek nie do końca wie, czy wybiera się na koncert akustyczny, czy z "darciem mordy", czy usłyszy "Scarlett", czy nie, czy "Wkręceni" to też LemON, czy już nie (śmiech).

Natomiast cieszę się, że przy piątej płycie zespołu zrobiliśmy całą koncepcję wizualną, taki kolor i zadbał o to Michał Pańszczyk. To jest nowa osoba wokół nas, tak samo jak producent. Ja na przykład nie skupiałem się wcześniej tak bardzo na stronie wizualnej i to trochę słabe, bo byłem jak pies ogrodnika. Wiedziałem, że to jest potrzebne, ale nie chciałem oddawać tego komuś innemu, chociaż sam nie wyrabiałem. Byłem bardzo zamknięty na innych ludzi, jak taka Zosia Samosia. Tym razem trochę otworzyłem się na współpracę i widzę korzyści. Wiesz, ja się cały czas uczę (śmiech).  

Kiedy Zosia Samosia zrozumiała, że może włączyć innych do tego, co robi i wcale na tym nie straci?  

- Kiedy połechtała swoje wściekłe ego. Po "Chruście". 

Jakoś nie pasuje mi to zestawienie: Igor Herbut i wściekłe ego.  

- Chyba musiałem sobie coś udowodnić. Przekonać się, czy potrafię sam napisać album, 73 albo 74 minuty muzyki. Wszystko: basy, groove perkusyjny, teksty, muzykę, zrobić aranżacje, zająć się produkcją. Po "Chruście" właśnie się otworzyłem. Zacząłem współpracować z innymi artystami: z Grzegorzem Turnauem, Miuoshem, Sanah, Anią Leon, teraz z Sebastianem Karpielem-Bułecką. Przestawiło mi się coś w głowie i to tak, że piątą płytę LemON oddałem w dużym stopniu innym. Producent Bogdan Kondracki też nauczył mnie czegoś nowego, co wiele o mnie mówi. Wcześniej pisząc linie melodyczne, nigdy nie myślałem o nich, raczej je czułem. Jeśli pasowały, zgadzały się emocjonalnie, nie ruszałem ich, żeby nie zepsuć.

Tym razem było tak, że musiałem pokazywać Bogdanowi moje pomysły. Pewnego razu dostaję wiadomość: "Weź, spróbuj jeszcze raz". Ja na to: "Ale co? Jak?". Producent odpisuje: "Podejdź do tej linii melodycznej na nowo". Pomyślałem sobie: "To tak można? Jak? Pomyśleć o zwrotce i refrenie osobno?". Kazał mi się zastanowić i ostatecznie nauczył mnie, jak zburzyć coś, co sobie zbudowałem, spojrzeć na plan budynku, czy to w ogóle ma sens. Może dlatego ta praca tak długo trwała, ale dla mnie takie podejście było zupełną nowością. Zresztą Bogdan zrobił też rzecz, która mnie urzekła: na początku wyrzucił wszystko do kosza. Miałem gotowe jakieś pomysły, zarysy utworów, a on wywalił to do śmieci i stwierdził, że robimy wszystko od zera razem. To było naprawdę fajne. Dużo się nauczyłem. Bogdan działa zgodnie z zasadą "less is more", ale doskonale wie, co oznacza to "more". Cieszę się, że płyta budzi emocje, bo czasem ludzie potrzebują chwili, żeby piosenki do nich dotarły. Poza tym różni ludzie szukają różnych rzeczy. Ktoś może chcieć takiego ładunku emocjonalnego jak przy "Tu", żeby usiąść w kącie i muzyka go "zabrała". Innym spodoba się właśnie "Piatka", która jest pod tym względem mniej absorbująca.  

Ja na przykład mam wrażenie, że ten album ma w sobie dużo powietrza, przestrzeni.  

- To bardzo ciekawe. Tak, ma takie powietrze. To jest inna płyta niż poprzednia, ale jestem bardzo zadowolony z tego albumu. To też oczywiście nie znaczy, że LemON już na stałe będzie tak brzmieć, ale ciesze się z efektu. Dużo rzeczy to robota Bogdana. Te nawiązania do lat 80. albo na przykład początek "UFO" (Igor nuci) - ja bym tak nie napisał. A tu powiedziałem: "Dobra, robimy po całości. Najwyżej zbesztają nas w komentarzach, ale w sumie co z tego?" (śmiech). Momentami myślałem, że teraz na pewno ludzie uznają: oszaleliśmy. I wiesz co? Nie powiedzieli tego, więc chyba wciąż są ciekawi. 

Bardzo się przejmujesz tym, co ludzie powiedzą?  

- Właściwie nie wiem. Rick Rubin powiedział ostatnio, że dla niego ludzie są daleko, w sensie na końcu w procesie tworzenia. Jeśli dajesz z siebie wszystko i coś robisz, to musisz się na tym skupić. Jeżeli  zaczniesz robić konkretne rzeczy, które mają się spodobać konkretnym osobom, to czy to będzie nadal sztuka? Oczywiście jestem bardzo ciekaw opinii, reakcji, bo wiele z nich mnie inspiruje, ale ostatecznie to ja muszę zgadzać się z tym, co zrobiłem. Mogę oddać jakiś kolor albumu, coś w tym stylu, ale podejmuję decyzje i biorę na klatę konsekwencje, jeśli chcę pójść w danym kierunku i czegoś spróbować. Wiesz, często nie wiemy, czego właściwie chcemy, ale wiemy, czego nie chcemy. To też jest jakaś informacja. Jak z moim synem. Pytam go, dokąd idziemy na jedzenie. On nie wie. Ja też nie wiem, więc proponuję mu. Pizza? Nie. Ryżyk? Nie. I już coś wiem, mam jakąś informację. Z tworzeniem jest podobnie. Czasami to wszystko jest trudne, zwłaszcza jeśli polecisz już w kosmos i czytasz wszystkie komentarze, jak ja (śmiech). 

Jak to wszystkie?  

- Kocham to. Masochizm! Czasem po takiej lekturze można pomyśleć sobie różne rzeczy, ale wtedy musisz mieć pewność, że wszystko robisz zgodnie z sercem i sumieniem. Tak, to jest moje, podjąłem taką decyzję, biorę to na klatę i jadę dalej. Gdybym czasem posłuchał podpowiedzi, zrobił coś "pod kogoś" albo wyłącznie pod takim kątem, żeby się klikało lub na przykład zagrała to duża stacja radiowa, to wiem, że bym żałował. Wyszłoby słabo i miałbym tego świadomość. 

Czyli starasz się unikać tego "słabego"?  

- Tak, ale wiele osób może tak odbierać moją muzykę, niezależnie od tego, co zrobię. Album, piosenka - to może nie być dla danego człowieka, być może do kogoś już nie trafia albo jeszcze nie trafiło. Być może ktoś skreślił LemON z powodu krindżowej nazwy, bo przecież lubię sobie robić pod górkę (śmiech)? Wiesz co? Już nawet nie walczę i nie tłumaczę, że to nie chodzi o cytrynę, mam luz. Przez jakieś trzy, cztery lata wyjaśniałem, że "lem" oznacza "tylko", z łemkowskiego, a "on" to włączanie. Co ja sobie w ogóle myślałem? Że ludzi będzie to interesować, że ktoś będzie chciał to zrozumieć? Teraz się tym nie przejmuję. Skupiam się na tym, co jest moją misją, czyli na dawaniu z siebie wszystkiego - i w zespole, i solo. Jeśli ktoś trafi na mój koncert - nawet jeśli zostanie zabrany przez inną osobę i będzie się zapierać przed pójściem jak ja, kiedy po raz pierwszy szedłem do przedszkola - ale znajdzie na tym występie coś dla siebie - to będzie najpiękniejsza rzecz.  

Masz takie momenty, kiedy myślisz sobie: "Igor, zrobiłeś świetną robotę"?  

- Hmm. Chyba nie do końca. Mało tego, kiedy jest coś ważnego, to zawsze to spieprzę (śmiech). Ludzie często walczą ze mną i mówią, że to nieprawda, ale ja nie jestem głuchy. Na przykład na Pol’and’Rocku zaśpiewałem strasznie. Grasz 500 koncertów, pięknie, wszystko się zgadza, tonacja super, łapiesz dźwięki. A potem masz ważny występ na wielkim festiwalu i tak się podjarasz, że nie radzisz sobie z tym. Chłop stary, słyszący i dobrze śpiewający, gubi się na scenie. Było tak głośno, że nie wiedziałem, gdzie jestem. Myślałem sobie: "Jezu, nie znam piosenki". Wiedziałem, że jest źle, ale dopiero po odsłuchaniu odkryłem, jak bardzo. Ekipa mówiła mi: "Nie, jest super, słychać emocje". Mam gdzieś emocje, jeśli nie wiem w ogóle, co to za numer (śmiech). 

Codziennie dostaję maile z prośbą o akceptację materiału, a ja nie chcę go wrzucać. Wiesz, widzę dwa tysiące komentarzy, że świetny koncert, emocjonalny, że super, ale jeden typ napisał: "Chłopu się skończył głos, nie dało się tego słuchać". I ja wiem, że on ma rację (śmiech). Trochę z tym walczę, ale też często patrzę, jak coś fajnie i idzie i mówię sobie: spoko, a potem idę dalej. 

Chciałbym zrobić coś spektakularnego, tak dla siebie, żebym poczuł, że zrobiłem coś ważnego, mocnego i to jest raczej "ok" niż "nie ok". Może przy drugim solo to mi się uda? Cieszę się z małych rzeczy, staram się przynajmniej. O, cieszę się, kiedy Sarce (przyp. Sara James, jest pod menedżerską opieka Igora) coś się udaje i jestem naprawdę zadowolony, że mnie to cieszy. Nie jestem zazdrosny o jej sukcesy, w ogóle nie czuję czegoś takiego. Zdarzają się rzeczy, na które ja jestem za stary, w których bym się nie odnalazł, z którymi mi nie po drodze, a jej się to akurat udaje, robi coś dużego. Wtedy szczerze cieszę się jej sukcesem. Muzycznie chciałbym jeszcze zrobić coś spektakularnego, ale na razie nie wiem, co to znaczy.  

Przy okazji Sary, to właściwie oboje macie na koncie takie rzeczy, których teoretycznie moglibyście sobie zazdrościć, więc fajnie, że nie ma rywalizacji.  

- Tak, trzymam za nią kciuki na maksa! Zobacz: jest taka sytuacja, że ona zaczyna karierę za granicą. Ja już jestem na coś takiego za stary, mam dziecko. Poza tym taki zapał i możliwość popełniania błędów - to już jest za mną. Wiem, jak to smakuje, kiedy grasz 160 koncertów rocznie, twoje piosenki są w każdym radiu. Pamiętam, jak się wtedy czułem. Spoko, ale jednocześnie miałem wrażenie, że coś ucieka mi spod palców, nie miałem już nad wszystkim kontroli. 

Zrozumiałem, że jeśli nagle spadnę z tego drzewa, to kompletnie się połamię. A ja wolałem spokojnie zejść, ogarnąć wszystko i mieć kontrolę nad sytuacją. To właśnie wtedy mówiło się, że LemON się wycofał. Później nagraliśmy płytę "Tu", przy okazji nie wszystkie decyzje każdemu się podobały, więc mieliśmy też rozłam w zespole. Teraz staram się szukać po swojemu. Dla niektórych to, co robię, jest bez sensu, dla niektórych jest ok, ale najważniejsze, że cały czas mogę to robić. Mam jeszcze wiele pomysłów i liczę na to, że się nie wypaliłem. Wiesz, w końcu jestem starym człowiekiem (śmiech). 

Jesteś to ty chyba raczej zbyt krytyczny wobec siebie (śmiech). 

- Nie wiem, ale mam nadzieję, że coś jest jeszcze przede mną. Nie jestem jakimś fanem propagandy sukcesu, a z drugiej strony wiem, że ruszamy w trasę i te koncerty cieszą się sporą popularnością. To jest dla mnie właśnie komunikat, że jest ok. Kurczę, graliśmy dużą jubileuszową trasę w halach, z finałem w Tauron Arenie. Wystąpiliśmy w Hali Stulecia, w Warszawie w Expo, bo akurat Torwar był zamknięty. Później mieliśmy akustyczną trasę i też było super. Poza tym następny rok będzie chyba rokiem smoka, więc musi być dobry, dla wszystkich, tak czuję.  

Trzymam cię za słowo! Poza tym słyszałam ostatnio kilka historii artystów, którzy dopiero po latach zrozumieli, jakie dobrze rzeczy ich spotkały i może trochę żałowali, że nie cieszyli się tym wcześniej.  

- Klasyka! Dlatego raczej staram się spokojnie próbować różnych rzeczy, chociaż przez to jestem trochę skrajny i kontrastowy, ludzie nie wiedzą, o co mi chodzi. Tutaj słyszą piosenkę z polskiej komedii, a tam coś z improwizacją jazzową.  

Tak, tak, "Życie jest małą ściemniarą", wiem, że traktujesz tę piosenkę z rezerwą.  

- Kiedyś bardzo jej nie lubiłem, bo ten utwór jakoś mnie określał. Ludzie przypięli mi przez to łatkę, że robię taka muzykę, że to jest mój kolor, to jestem ja. Jeszcze zrobiłem to pod własnym imieniem i nazwiskiem (śmiech). Ale po kilku latach dzieje się coś takiego: występujemy w Hali Stulecia, gramy te wszystkie mocne, emocjonalne rzeczy i nagle zaczynamy "Ściemniarę", a cała sama drze się z nami. Wedy dociera do ciebie, że to jest sztos! O, zobacz (Igor pokazuje zdjęcia z koncertów, zrobione ze sceny). Działa? Działa!  

Zawsze się zastanawiam, jakie to uczucie, kiedy stoisz na scenie i widzisz przed sobą taki tłum.  

- Fajnie jest! Lubię stać na scenie, kocham to robić. Grałem solo w Krakowie, jest takie fajne miejsce, nazywa się Teatr Barakah. Zmieści się tam jakieś 90 osób, ale na koncert weszło chyba 120. Było pianinko, ja przy nim i pierwsza osoba z publiczności siedziała dokładnie tak jak ty teraz. Nagłośnienie było dalej, a ludzie tuż obok mnie słyszeli ten występ normalnie akustycznie. Ja sam słyszałem, jak ktoś szlocha albo dosłownie innej osobie bije serce! Świetna rzecz, więc widać, że liczba publiczności też nie ma znaczenia. Na Pol’and’Rocku graliśmy "Lwią część" i mój solowy numer dla pół miliona ludzi. Była cisza - i to też było super. 

Nieważne, ile osób mam przed sobą, zależy mi na tym, żeby zrobić wszystko jak najlepiej. Chciałbym, żeby chociaż jedna osoba wyszła z takiego koncertu zainspirowana i żeby dalej zrobiła dzięki temu coś ważnego, wartościowego. Nieważne, co to będzie. Ja kiedyś byłem takim człowiekiem, który zainspirował się na przykład koncertem Poluzjantów. Właśnie dzięki temu robię, co robię, możemy tutaj siedzieć, rozmawiać o muzyce, emocjach i spokojnie pić kawkę.  

Dużo masz sygnałów, wiadomości od ludzi, którzy rzeczywiście przyznają, że twoja muzyka - solowa i grupy LemON - zainspirowała ich do czegoś?  

- Bardzo dużo. Może ściemniają, ale sporo tego jest (śmiech). Od małych rzeczy typu choreografia na zajęciach tanecznych, do poważniejszych historii. Bardzo lubię się z takimi dzieciaczkami z domu dziecka w Szklarskiej Porębie. Jeszcze się nie znaliśmy, kiedy te dzieciaki przygotowały utwór "Grudniowy" w swoim wykonaniu. Oczywiście wpadłem do nich z gratami, prezentami, żeby się poznać, zbić piątkę. Od tamtej pory jesteśmy blisko i dzieciaki przyjechały do Wrocławia na moje solo. Siedziały w pierwszym rzędzie, zagrałem "Grudniowego" i zaprosiłem ekipę na scenę. Dzieci stoją, śpiewają, ryczą, ludzie ryczą, ja już tylko gram, bo nie mogę śpiewać. Zaje**ste! To są piękne chwile i wszystko dzięki temu, że człowiek robi tę muzykę, nie poddaje się. Dzieje się magia.  

Masz, jak wspominałeś, dwa muzyczne światy: solowy, intymny i ten zespołowy. Koledzy z LemON nie mają problemu z tym, że robisz coś poza grupą, prawda? Nie patrzą krzywo na twoje plany?  

- Absolutnie nie mają problemu. Przy solowym "Chruście" zaangażowałem nawet chłopców z LemON, chociaż tym razem narzuciłem im swoją wizję (śmiech). Harry’emu, naszemu perkusiście, rozpisałem nawet groovy, więc sprawdzał, czy to się w ogóle da zagrać. Ja nie jestem perkusistą, nie wiem takich rzeczy, ale Harry to ośmiornica, zrobi wszystko. Gdyby Harry czegoś nie zagrał, wiedziałbym, że się nie da, ale dał radę. Super, że mam też w ekipie takie wsparcie.  

Co jeszcze chciałby zrobić Igor Herbut?  

- Coś spektakularnego, chociaż jeszcze nie wiem, co konkretnie. Może to byłoby coś, co dotyczy innych odbiorców albo żeby wydarzył się jakiś inny kolor. Coś pozytywnego, czego gdzieś tam mi brakuje. Nie do końca jestem w stanie to nazwać. Może nawet mniej więcej wiem, o co mi chodzi, ale zobaczymy jeszcze. Jeśli to przyjdzie, będzie fantastycznie. Jeśli jednak zacznę na to liczyć, na pewno się nie wydarzy. W każdym razie staram się pomagać szczęściu, bo o to też chodzi.

Najlepsze rzeczy dzieją się przypadkiem. Nawet napisałem taką piosenkę "Wdzięczność". Okazało się, że tekst utworu pojawił się jako cytat w kawiarni, o czym dowiedziałem się jakiś czas temu: "Nie czekaj z wdzięcznością na nic wielkiego. Bądź wdzięczny, a wszystko stanie się wielkie". Ostatnio usiadłem sobie w tym miejscu przy kawie, nie rzucałem się w oczy, byłem w czapce. Nagle zauważyłem, że obok siedzi właścicielka. Odezwałem się: "Dobra ta kawa". Ona zaczęła odpowiadać i nagle zamarła, spojrzała na mnie, a potem zapytała: "Taaak?". A ja na to: "Tak!". I wszystko było już jasne (śmiech).

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zespół LemON | Igor Herbut
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama