Iggy Pop "Every Loser": Takiemu Iggy’emu najbardziej wierzę [RECENZJA]
Ignacy Puśledzki
Nazywają go ojcem chrzestnym punku i niejednego muzyka już zainspirował (wiem, co mówię!). Ma 75 lat, a na swoją nową płytę zaprosił młodszych, choć też już nie takich młodych kolegów, którzy będąc smarkaczami zachwycali się jego muzyką. W studiu pilnował ich za to zdolny 30-latek, który chyba polubił się ostatnio z podstarzałymi rockowymi gwiazdami. Co wyszło z tej międzypokoleniowej mieszanki? Samo dobro.
Bębniarze Red Hot Chili Peppers, Blink-182 i Foo Fighters (tak, mamy tu nagrane przed śmiercią bębny Taylora Hawkinsa!), Duff McKaggan (Guns N’ Roses), Eric Avery i Dave Navarro z Jane’s Addiction, Stone Gossard z Pearl Jam oraz Josh Klinghoffer, który po otrzymaniu od Red Hotów wypowiedzenia rozkwitł i udowodnił, że warto na niego postawić - to już brzmi jak skład marzeń. Do tego Andrew Watt, 30-latek, który romansował już z wieloma gwiazdami pop, ale ostatnio zamknął się w studio z samym Księciem Ciemności, Ozzym Osbournem. Ok, z "Ordinary Man" nie poszło może najlepiej, ale młodziak odrobił pracę domową i przy "Patient Number Nine" trafił w dziesiątkę.
Iggy Pop dobrze wie, że takie współprace to słuszna idea. Udawało się, kiedy rękę podał mu David Bowie, potem kiedy u jego boku stanął Joshua Homme, udało się też i teraz. O ile z liderem Queens Of The Stone Age stworzyli elegancką, retro rock’n’rollową płytę, teraz postawiono na dwa kierunki, w których Iggy (nie bez przyczyny) Pop radzi sobie wyśmienicie. Punkowe hymny i chwytliwe melodie.
Umieszczenie "Frenzy" na samym początku płyty to sprytna taktyka. Iggy Pop i Watt doskonale wiedzieli, że nikt tego kawałka nie przesłucha po cichu i bez drgnięcia ani skrawkiem ciała. Łepetyna lata w górę i w dół, a człowiek czasem mimowolnie wykrzyknie razem z wokalistą: "I’M IN FRENZY!". To będzie koncertowy hit. Nie wiem jak skurczybyk to robi, ale słychać w jego głosie tę samą zadziorność i moc, co 30-40 lat temu. W "Modern Day Ripoff" brzmi wręcz jak na płytach The Stooges, zresztą cały numer wydaje się jakby pamiątką z 1973 roku, tylko nagraną na nowo dzisiaj. W "Neo Punk" nasz weteran naśmiewa się z dzisiejszych punkowców w Rolls Roysach, podczas gdy on, jak sam śpiewa we wspomnianym już "Frenzy", ma tylko "f***a i dwa jaja, to więcej niż wy wszyscy".
Ale to nie tylko dzikie i wściekłe kawałki robią na "Every Loser" robotę. Posłuchajcie gorzkiego "Morning Show". To ballada, którą jegomość w wieku Osterberga spokojnie może nagrać, a przy okazji nie ma przypału, kiedy puścimy to zaraz po mocarnych, gitarowych wariactwach. "Comments" przypomina nam o Joy Division (ten bas Erica Avery’ego!), "Strung Out Johnny" napędzają syntezatory i przestrzenne gitary Klinghoffera, "Regency" zaś dzięki swojej posępności zdaje się być idealnym zwieńczeniem tej płyty. Większość tych melodyjnych numerów ma takie refreny, których ciężko pozbyć się z głowy. "New Atlantis" prześladuje mnie od kilku dni!
Może sobie Iggy nagrywać od czasu do czasu te swoje hołdy dla francuskiej piosenki, może próbować eksperymentów jak na "Free" czy ostatnim krążku nagranym z Catherine Graindorge, ale umówmy się... Ten gość to nie poszukujący Bowie, tylko jak sam stwierdził, "facet bez koszuli, który daje czadu" i ja go takim kocham najbardziej. Ba, takiemu Iggy’emu najbardziej wierzę. "Every Loser" to chyba nie o nas, jesteśmy zwycięzcami - wygraliśmy kolejną płytę dziadka Iggy’ego. Oby nie ostatnią!
Iggy Pop "Every Loser", Warner8/10
OFF Festival 2022: Iggy Pop gwiazdą drugiego dnia
Iggy Pop był gwiazdą drugiego dnia tegorocznej edycji OFF Festivalu. Setlistę koncertu w dużej mierze wypełniły przeboje grupy The Stooges, z którą artysta święcił największe triumfy oraz takie hity, jak "The Passenger" i "Lust for Life". Nie zabrakło też reprezentacji z ostatniej solowej płyty ojca chrzestnego punk rocka, pt. "Free" - utworu tytułowego oraz singla "James Bond". Zobacz nasze zdjęcia z koncertu!
Czytaj także: