Recenzja Iggy Pop "Post Pop Depression": Łomem człowieka trzeba odrywać
Paweł Waliński
Takie kolaboracje udają się rzadko, czego przykładem choćby Lou Reed/Metallica. Tu udało się wyśmienicie, choć trochę na patencie.
"Post Pop Depression", to wedle zapowiedzi album pożegnalny. Nie dlatego, żeby się zaraz wybierał na tamten świat, choć widząc jaki połów ma w tym roku kosiarz, wszystko możliwe. Raczej dlatego, że jak sam mówił, ta płyta "podsumowuje wszystko" i "żeby stworzyć prawdziwy album, trzeba dać z siebie wszystko, a energia jest już ograniczona". Podejście godne, szczególnie, że żegnać się taką płytą, to żaden wstyd - przeciwnie. Fajna jest też historia o tym, jak po spotkaniu na gali "Kerrang!" i wymianie maili na temat "poezji, rocka, wojny" i kilku demówek, Pop kompletnie bez zapowiedzi pojawił się na trawniku przed kalifornijskim domem Homme'a, by chwilę potem obaj panowie jechali do studia tego drugiego. Po to, żeby wcielić w życie bardzo prosty i skuteczny patent.
Jaki to patent? Taki, żeby sprytnie wziąć poetycko-intelektualną głębię i dźwiękowe górki z albumów które na początku kariery Iggy Pop nagrywał z nieodżałowanym Davidem Bowie i podłożyć pod to pulsację charakterystyczną (szczególnie dla późniejszego) Queens of the Stone Age. Tu laury z kolei dla Deana Fertity (QOTSA, The Dead Weather) i pałkera Arctic Monkeys, Matta Heldersa, którzy stanowią idealną wręcz, godną miejsca w podręcznikach klasyczną rockową sekcję. W efekcie całość hula niesamowicie przyjemnie i o ile jest faktycznie podszyta pewną dawką mroku i brudu, jest tak piekielnie easy-listeningowa, że łomem człowieka trzeba od tego nagrania odrywać. Mimo tej całej melancholii. Mikstura niemal doskonała.
Pop nie funkcjonuje tu jak znana ze Stooges elektryczna siłownia, prędzej kontynuuje para-poetyckie śpiewanie, które uprawiał choćby na ostatnich płytach, uciekających wszak od rocka. Doskonale sprawdza się to w kontakcie z nie tyle wściekłymi, co pełnymi goryczy tekstami, które zdradzają predylekcję do wątków funeralnych. W połączeniu z gitarowym brudkiem, ale i groovem znanym z "Like Clockwork" daje to efekt znakomity. Już otwierający płytę "Break Into Your Heart", bardzo w klimacie "Smooth Sailing", czy "If I Had a Tail" z ostatniego albumu QOTSA błyskawicznie wpada w ucho i szybko go z bani nie wyrzucicie.
Podobnie jak brzmiącej również w tej konwencji "American Valhalla". Highlightem jest też z pewnością bowie-podobna "Gardenia" stojąca okrakiem między garażówką, a shoegaze'owym niemal refrenem. Tu uwaga - nie mylić z "Gardenią" Kyussa z "Welcome to the Sky Valley" (1994 r.). "Vulture", wchodząc wręcz na tereny chamber-popu, oferuje jakiś spaghetti-westernowy klimat podszyty duchem tak Leone, jak i Tarantino (choć nie Morricone). "German Days" to psychodeliczne odniesienie do tego dokładnie, co sugeruje tytuł. Prawdziwą perłę panowie zostawiają na koniec. "Paraguay" w końcu przynosi Popa naprawdę wku******. I mimo 69 lat na karku facet nadal jest w owym piekielnie wiarygodny.
Jeśli już się czegoś czepiać, to najwyżej tego, że ta płyta brzmiałaby równie dobrze, gdyby wyjąć z niej Popa, podłożyć wokale Homme'a, a wydać pod szyldem QOTSA. Ale to akurat nie świadczy o tym, że Pop jest tu kwiatkiem do kożucha, a prędzej że ten materiał jest naprawdę, naprawdę znakomity i sprawdziłby się nawet, gdyby swoim croonerskim talentem wokalnym przyozdobił go Zenek Martyniuk. Chapeau bas.
Iggy Pop "Post Pop Depression", Universal
8/10