Uniatowski "Uniatowski": Wielki wokal i małe zawody [RECENZJA]
Nie mam wątpliwości, rzucając, że Uniatowski jest wokalistą wielkim i absolutnie wyjątkowym na polskiej scenie. Ale marzyłoby mi się przy okazji, aby wielcy wokaliści nagrywali wielkie płyty.
Sławomir Uniatowski to zdecydowanie artysta niedzisiejszy. Duchowo uznałbym go za spadkobiercę Andrzeja Zauchy albo Zbigniewa Wodeckiego - dykcja, barwa głosu, precyzja, to wszystko samo w sobie przekazuje nam, że mamy do czynienia z wokalistą technicznie wręcz perfekcyjnym. Tu nie ma miejsc na pomyłki, nie ma miejsc na przypadek, gdyż każda partia wokalu jest umieszczona idealnie na pięciolinii tam, gdzie tylko miała być umieszczona.
Jeżeli nie stoi za tym chory perfekcjonizm, to jestem wręcz przekonany, że dla realizatora współpraca z takim wokalistą to czysta przyjemność i marzenie.
Dlaczego więc nie umiem czerpać takiej przyjemności z tej płyty? Wiecie, to mniej więcej taki problem, jaki mam z projektami pokroju Studia Accantus - słucham sobie twórczości Sławka Uniatowskiego i myślę, że jego miejsce na scenie to nie festiwale czy kluby, a chociażby teatry muzyczne czy recitale poezji śpiewanej. Z przyjemnością słuchałbym tych piosenek w trakcie bajkowych czy romantycznych seansów w kinie, ale już niekoniecznie w domowych pieleszach.
Kiedy słyszę "Naiwną", wyobrażam sobie, jak główny bohater naszej historii spogląda w okno, za którym na krystalicznie czystym nocnym niebie zawisł księżyc, przypominający mu o wieczorach przy lampce wina, w której odbijają się oczy jego ukochanej. Wybrzmiewa z tego niewiarygodne wręcz ciepło i życiowy optymizm. Ale nie umiem też oprzeć się wrażeniu, że profesjonalizm i doskonałość doprowadzają u mnie do jakiegoś poczucia, które porównać mógłbym tylko ze zjawiskiem zwanym doliną niepokoju. Wiecie, chodzi o to poczucie, gdy patrzycie na twarz manekina czy robota, które są identyczne do ludzkich, ale te drobne szczegóły sprawiają, że wewnętrznie czujecie, iż coś jest nie tak.
Może to ta cienka linia, która sprawia, że piosenka wrażliwa łatwo staje się zbyt natchniona i patetyczna? Że dosłowność emocji, która jest uwalniania w piosenkach potrafi być zbyt łopatologiczna? Że wyśpiewywane metafory pokroju "Gdy płonie świat, ratujmy kwiaty, które rosną w nas" i "Płynę przez opowieść naszych dni" mają w sobie gryzącą wręcz naiwność szkolnej poezji, w której "Wielkie słowa" muszą być wszechobecne, a przez to odarte z jakiejkolwiek subtelności?
I zaraz mi odbijecie piłeczkę mówiąc, że co z tego, skoro można to łatwo obronić objętą drogą i konwencją. Nie pozostaje mi odpowiedzieć nic innego niż "owszem", bo to wybija mi masę argumentów z dłoni. I dlatego też jestem łatwo w stanie wyobrazić sobie odbiorców tej płyty.
Wokal Uniatowskiego jest zdecydowanie najważniejszym składnikiem tej formuły. To już łatwo słychać po tym, w jaki sposób została zmiksowana ta płyta. Ba, zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że mamy do czynienia z płytą "niedoprodukowaną". A to dlatego, że o ile jestem w stanie zrozumieć to, jak partie śpiewane wybijają się ponad warstwę instrumentalne, to już nie to, kiedy ich zasobność i frontalność potrafi zabijać potencjał utworów.
Jestem w stanie usłyszeć ten rys przeboju w utrzymanym w klimacie disco "Lie to Me", ale nieziemsko wycofana produkcja odbiera całą moc numerowi. "Drinking About You" to zresztą bardzo podobny case - pogrywa sobie ten funkujący bas z Minimooga, ale przez podejście do brzmienia trudno sprawić, aby piosenka porwała w jakikolwiek sposób do tańca. Brak temperatury przez obrane brzmienie to najgorsze, co spotyka muzykę na tym albumie, bo naprawdę wiele dałoby się wyciągnąć z takiego "Mess Around" czy "Bezcielesnych", a szczególnie syntetycznego "I'll Take You By the Hand".
Niestety, niezależnie, ile udało się zmieścić smaczków, to brzmi to jakby potraktowano warstwę instrumentalną - może z wyjątkiem "Naiwnej" - wyłącznie jako akompaniament. Tak, żeby coś brzdękało, ale nie zwracało przesadnie uwagi. Ta zachowawczość bywa wręcz bolesna.
Dlatego słuchając nowej płyty Uniatowskiego, mam bardzo dużo sprzecznych uczuć. Nie jestem w stanie nie docenić tego, jak technicznie idealnym śpiewem dysponuje gospodarz płyty, bo takich wokalistów już zwyczajnie nie ma. Przemawia pewnie przeze mnie nostalgia, sentyment do niewątpliwych inspiracji, których zdaje się, że gospodarz nawet nie kryje, ale naprawdę uważam, że głos Uniatowskiego, jego wykorzystywanie, to skarb.
Problem w tym, że wokal to nie wszystko - wiele decyzji podjętych przy tym albumie trudno mi zrozumieć, zarówno na podłożu artystycznym, jak i produkcyjnym. Przede wszystkim mam to samo poczucie, co przy ekspozycjach fabularnych w filmach, które mówią o tym, co się wydarzyło, zamiast mi to pokazać. Jak w książce, w której cała historia świata jest przedstawiana w postaci opowieści jednego z bohaterów, zamiast dać mi ją poczuć, połączyć ze strzępków słów. Analogicznie: na tej płycie bardzo starano mi się wmówić, ile w tej muzyce tkwi duszy i emocji. A ja bym chciał je poczuć, zamiast być w tej materii uświadamianym.
Uniatowski, "Uniatowski", Agora
5/10