Recenzja Dead Can Dance "Dionysus": Więcej szaleństwa, Dionizosie!

Dead Can Dance poniżej pewnego poziomu nie schodzą. A jednak "Dionysus", mimo całej swojej magii, pozostawia niedosyt.

Okładka płyty "Dionysus" Dead Can Dance
Okładka płyty "Dionysus" Dead Can Dance

Kult powstały wokół Dead Can Dance może wydawać się dość zaskakujący - to nigdy nie był najłatwiejszy zespół w odbiorze, jeżeli chodzi o stajnię 4AD. A tu proszę: jakimś cudem grupa Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard chwyciła również w naszym kraju, porywając rzesze słuchaczy jedynym w swoim stylu brzmieniem.

Temu dość ryzykownemu połączeniu muzyki etnicznej (oj, nie cierpię nazwy world music, ale pasuje jak nic) z motywami sakralnymi niewiele brakowało do tego, aby nazwać je kiczowatymi. O dziwo, zawsze się udawało - wyczucie muzyków to zresztą rzecz godna pozazdroszczenia. Z czasem gregoriańskie inklinacje zaczęły zanikać, ale klimat wcale nie stracił na gęstości. I "Dionysus" - drugi studyjny album po reaktywacji w 2011 r. - nie jest w tej kwestii wyjątkiem, przy czym pozostawia pewien niedosyt.

Nie zrozumcie mnie źle. To naprawdę dobry materiał, ale pod kątem pomysłów miejscami tkwi tak blisko płyt "Spiritchaser" oraz "Into The Labirynth", że może się wydawać wręcz zbędny. Na "Anastasis" z 2012 roku muzycy wkładali w tę dawkę sporą ilość popowej przystępności, łącząc ten fakt z podsumowaniem kolejnych etapów rozwoju grupy.

Na najnowszym dziele Dead Can Dance już tak lekko, w zasadzie oprócz "ACT II: The Forest", nie jest. "Dionysus", mimo konceptu zatopionego w greckiej mitologii i bogatego instrumentarium zaczerpniętego z całego świata, muzycznie wędruje na ogół wokół orientalnych klimatów ze szczególnym wskazaniem na wpływy arabskie oraz hinduskie. Dead Can Dance na szczęście udaje się połączyć te wszystkie światy w jedną spójną wizję.

Ot, chociażby w dynamicznym "ACT I: The Dance of the Bacchantes", w którym dynamiczne perkusjonalia spotykają się z szalonymi, pogańskimi okrzykami, pozwalającymi sobie wyobrazić, jak wyglądały starożytne Dionizje i Bachanalia. Jeszcze ciekawiej wypada zagrane na sitarze "ACT II: The Invocation", potraktowane po części białym śpiewem (!) i odpowiadającym mu, płynącym jakby w tle chórem. Chociaż najlepiej i tak robi się przy "ACT II: The Mountain" oraz "ACT II: Psychopomp", w których to śpiew Perry'ego prowadzi dialog z onirycznymi wokalizami Gerrard.

No właśnie: narzekać można na pewno na to, że mamy do czynienia z kolejnym albumem Dead Can Dance, przy którym rola Lisy Gerrard jest bardzo ograniczona. Owszem, towarzyszy ona w zasadzie przy każdym utworze, ale w większości zaledwie dopełnia warstwę melodyczną zaśpiewami w tle. O ile Brendana Perry'ego słyszymy na pierwszym planie o wiele częściej, tak na "Dionysusie" - niczym w antycznym teatrze - postawiono przede wszystkim na chóry. Dlatego też jeżeli już jakoś traktuje się te wokale, to bardziej w kontekście jednego z wielu użytych instrumentów.

Miłośnicy Dead Can Dance mogą też marudzić na krótki czas trwania "Dionysusa", szczególnie że jak na te 36 minut, album rozkręca się dość powoli. Trudno bowiem nie traktować "Sea Borne" oraz "Liberator of Minds" wyłącznie jako wstępu do późniejszych, znacznie lepiej rozegranych kompozycji. Jasne, taki czas trwania gwarantuje, że nikt się nie zmęczy, nawet jeżeli wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że Dead Can Dance stać na więcej.

Dead Can Dance "Dionysus", Mystic Production

6/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas