"Nie ma czegoś takiego, jak definitywna śmierć"
Jordan Babula
Polacy kochają Dead Can Dance. Ogromna w tym zasługa niepowtarzalnych audycji radiowych świętej pamięci Tomasza Beksińskiego, fakt pozostaje jednak faktem - w Polsce to formacja prawdziwie kultowa. Bez wątpienia też jedna z najbardziej fascynujących w historii rocka, która łącząc new wave, gotyk i muzykę etniczną stworzyła absolutnie oryginalny styl, w którym nikt nie może z nią konkurować.
W zeszłym roku, po szesnastu (!) latach przerwy, Dead Can Dance wrócili z zaświatów albumem "Anastasis", który można bez wahania stawiać obok ich najwspanialszych dokonań. A w październiku zaprezentowali go polskiej publiczności w warszawskiej Sali Kongresowej. Dziś Brendan Perry i Lisa Gerrard powracają do nas, aby wystąpić we Wrocławiu (11 czerwca, Hala Stulecia), Sopocie (12 czerwca, Opera Leśna) i Zabrzu (14.06, Dom Muzyki i Tańca).
Przed koncertami w Polsce Jordan Babula rozmawiał z Brendanem Perrym o występach w naszym kraju, płycie, Homerze i punk rocku.
Przyjeżdżacie do Polski na trzy koncerty. Czy twoim zdaniem jest jakaś szczególna więź między Dead Can Dance a Polską - poza byłym mężem Lisy, który jest Polakiem?
- Nasza więź z Polską sięga jeszcze lat 80. Wiesz, w 1987 roku mieliśmy szansę, żeby do was przyjechać. Wasz kraj był jeszcze w bloku komunistycznym, nie istniał więc żaden komercyjny system list przebojów. Chyba jedyną możliwością oceny skali popularności danego zespołu w Polsce były listy radiowe, gdzie ludzie głosowali na swoich ulubionych wykonawców. I nasz album "Within The Realm Of A Dying Sun" doszedł do drugiego miejsca na takiej liście, wyprzedzony jedynie przez "The Joshua Tree" U2. To naprawdę dało nam do myślenia! I właśnie wtedy zaoferowano nam trasę koncertową - to miało być chyba pięć koncertów na obiektach wielkości stadionu (śmiech). W tamtym czasie jednak złoty [zloti - tak Brendan wymawia nazwę naszej waluty - przyp. aut.] stał bardzo nisko w krajach zachodnich i musielibyśmy strasznie kombinować, żeby w ogóle wyjść na plus. Byliśmy spłukani, nie mieliśmy menedżera, nie byliśmy w ogóle zorganizowani. Dlatego ta propozycja przytłoczyła nas i nie zdecydowaliśmy się przyjechać... a potem tego strasznie żałowaliśmy (śmiech). Ale relacja się nawiązała.
Czego mamy się spodziewać po nadchodzących koncertach? Będziecie grali cały materiał z waszej najnowszej płyty, jak to mieliście ostatnio w zwyczaju, czy może postawicie na najbardziej znane utwory?
- Akurat pracujemy nad nową listą utworów - na dwa ostatnie miesiące trasy. Uzupełnimy program o kilka starszych rzeczy - "Black Sun" i "Cantarę". Ale na pewno zagramy większość utworów z najnowszej płyty.
Wasi fani czekali na zeszłoroczną "Anastasis" bardzo długo, aż szesnaście lat. Czuliście presję nagrywając tę płytę, skalę oczekiwań waszych słuchaczy?
- Nie! I prawdę mówiąc płyta powstała bardzo szybko. Myślę, że od momentu, kiedy zacząłem tworzyć, do końca nagrań minęło jakieś cztery miesiące. To bardzo krótko, jeśli weźmiesz pod uwagę, że w zasadzie tworzę sam. A gdy spotkaliśmy się z Lisą przywyknięcie na nowo do bycia razem w studiu i do wspólnej pracy trwało zaskakująco krótko. W zasadzie z miejsca zarejestrowaliśmy cały materiał. W sumie to samemu nawet trudno mi w to uwierzyć (śmiech).
No właśnie - biorąc pod uwagę jak długo nie pracowaliście razem i jak burzliwa jest historia waszej znajomości, mógłbym sądzić, że trudno będzie się wam przyzwyczaić do swojej obecności.
- Wiesz, znamy się z Lisą naprawdę bardzo długo, od kiedy byliśmy nastolatkami. Dlatego teraz już nie możemy się nawzajem zaskoczyć. Nie mamy szkieletów poukrywanych w szafach. A wspólna praca jest prosta. Analizujemy aranżacje, a potem staramy się wydobyć z Lisy jak najlepsze wykonanie. Bo ona przychodzi, kiedy jej to najlepiej pasuje - i przychodzi na gotowe. Ja mam już dla niej wszystko przygotowane.
Łatwo wydobywa się z Lisy dobrą partię wokalną?
- Zwykle najlepsze jest pierwsze podejście. Nie warto za długo siedzieć nad jedną piosenką i chyba dotyczy to każdego muzyka. Z wyjątkiem mnie (śmiech). Dużo pracuję nad swoimi partiami - nagrywam, analizuję, zmieniam, poprawiam. Czasem trwa to dłużej, niż bym chciał, ale cóż, to część procesu, trzeba się napracować, żeby owoce były naprawdę słodkie. Z Lisą jest odwrotnie - im dłużej nagrywa, tym efekt jest słabszy. Im dłużej się zastanawia, tym bardziej myśli biorą górę nad emocjami - na czym traci wykonanie.
Powiedziałeś mi, że twoje relacje z Lisą są dobre. Czytałem jednak wywiad z nią, w którym twierdzi, że chociaż muzycznie dogadujecie się wspaniale, na płaszczyźnie prywatnej jest między wami wciąż bardzo dużo napięcia. Jak więc to wygląda naprawdę?
- Na pewno jest dużo lepiej, niż bywało w przeszłości. Bo w przeszłości zdarzało nam się kłócić na śmierć i życie. Mieliśmy dużo sporów, powiedziałbym, filozoficznych, na płaszczyźnie religijnej.
Dead Can Dance było bardzo długo w zawieszeniu. Kiedy i jak stało się jasne, że nagrywacie album, że nowa płyta naprawdę powstanie?
- Jeśli chodzi o to, kiedy zaświeciło się zielone światło, żeby ruszać, to... Lisa i ja przez całe lata utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny - bo od 2005 roku, kiedy skończyliśmy trasę koncertową, nie mieliśmy okazji się spotykać. Ale nie zerwaliśmy znajomości, od czasu do czasu do siebie dzwoniliśmy. Aż pewnego dnia powiedziałem jej: "w przyszłym roku mam więcej luzu. Może powinniśmy przygotować nową płytę?" A ona się zgodziła. To było moje zielone światło.
Z tego co wiem, to już po rzeczonej trasie koncertowej z 2005 roku mieliście wziąć się za nowy album. Czemu do tego nie doszło?
- Rzeczywiście, mieliśmy już nawet premierowe utwory, które uwzględniliśmy w programie koncertów. Dwa czy trzy. Natomiast trasa była bardzo długa i obfitująca w kłótnie i frustracje. Nie byłem zadowolony z różnych decyzji dotyczących naszego show i doboru ekipy technicznej. Ostatecznie więc zakończyliśmy tournee bez najmniejszej chęci, aby wejść do studia - chociaż pierwotnie to planowaliśmy. Teraz widzę, że bezsensownie odwróciliśmy kolejność: trzeba było najpierw nagrać płytę, a potem ruszyć w trasę, a nie odwrotnie.
Taka jest, jak się wydaje, naturalna kolej rzeczy: najpierw album, potem koncerty.
- Otóż nie, kiedyś było inaczej. Zespoły zamiast nagrywać demówki, ogrywały nowy materiał na koncertach, dopracowywały nowe piosenki na żywo, a dopiero potem wchodziły do studia żeby, je nagrać. To miało wiele zalet - zespół dobrze się zgrywał, słuchacze nakręcali się, czekali na płytę. To fascynujące, jak współczesna technologia zmieniła to podejście: dziś jeśli zagrasz nowy numer na żywo, jeszcze tego samego wieczoru trafi on na YouTube. I zanim album pojawi się w sklepie, wszyscy znają już nowy materiał - tyle, że w kiepskiej jakości z telefonu komórkowego. Myślę, że internet w pewnym sensie zniszczył magię i wyjątkowość doświadczenia koncertowego.
"Anastasis" to greckie słowo oznaczające zmartwychwstanie. Czy w ciągu ostatnich lat, przed wydaniem tej płyty, Dead Can Dance było naprawdę martwe?
- To wszystko jest częścią jednego procesu - a także powodem, dla którego nazwaliśmy nasz rozrywkowy kolektyw Dead Can Dance. Nie ma czegoś takiego jak definitywna śmierć. Wszystko przechodzi kolejne transformacje - także my, ludzie. W końcu zbudowani jesteśmy z atomów, które nie przestają istnieć nawet, kiedy my umrzemy. "Anastasis" dobrze pasuje więc do etapu, w jakim znajduje się nasz zespół - który umarł, ale wciąż może tańczyć (śmiech).
Od premiery "Anastasis" minęło już pół roku. Jesteś w stanie popatrzyć na tę płytę z dystansu i jakoś ją ocenić czy jak większość muzyków powiesz, że nie można oceniać własnego dzieła, że płyty to jak własne dzieci...
- Ta muzyka jest już na zawsze częścią mnie samego, kiedy ją słyszę, mam ją na końcu języka. Dlatego trudno się wobec niej zdystansować. Na pewno jestem bardzo zadowolony i dumny z tego, co zrobiliśmy. Powiem szczerze: jeśli byśmy nie czuli, ze ta płyta wnosi coś nowego, albo gdybyśmy sądzili, że nie zaniża nasze standardy, nigdy nie zdecydowalibyśmy się jej wydać. Dzisiaj uważam po prostu, że to fantastyczny album i ma wszystko, co album Dead Can Dance mieć powinien.
Wiem, że ta płyta jest poniekąd hołdem dla greckiej kultury, której jesteś miłośnikiem od zawsze. Naprawdę czytałeś Homera jako dziecko? Większość dzieci uznałaby, że to maksymalna nuda!
- (śmiech) Ubóstwiałem Homera! Czytałem "Iliadę", "Odyseję", uwielbiałem mitologię. To był ulubiony dział w naszej lokalnej bibliotece, wypożyczałem po trzy-cztery książki tygodniowo. Przede wszystkim mitologię, ale też baśnie. To się działo, jak byłem naprawdę mały - zapisałem się do biblioteki mając chyba dziewięć lat. Wkrótce potem rodzice zaczęli mi pozwalać jeździć pociągiem do British Museum - pokochałem to miejsce równie mocno, jak bibliotekę.
Czyli jako dzieciak, siedziałeś w bibliotekach, a jako dorosły zostałeś rock'n'rollowcem?
- Tak! Rock'n'roll! (śmiech) Wciąż jednak fascynują mnie starożytne cywilizacje.
Zaczynałeś jako punkowiec w zespole The Scavengers. Czy punk rock jest wciąż istotną częścią twojego muzycznego dziedzictwa?
- Punk to absolutne katharsis i bomba, która zmieniła całe moje życie. To punk wyciągnął mnie z domu i zdefiniował jako człowieka. Miałem siedemnaście lat, opuściłem rodzinę i zacząłem robić dokładnie to, na co miałem ochotę od małego. To znaczy wiesz - jak byłem mały, dostałem od rodziców ukulele i uczyłem się grać na nim przeboje The Beatles. I oczywiście zamarzyłem, by zostać Beatlesem (śmiech).
Czujesz się jeszcze punkowcem?
- Tak, myślę, że tak. W dalszym ciągu jest we mnie trochę anarchisty - wciąż uważam, że trzeba walczyć z systemem i zmieniać świat.