Połowicznie udane zmartwychwstanie
Piotr Kowalczyk
Dead Can Dance "Anastasis", Mystic
Dead Can Dance nagrali dobrą płytę, ale czy potrzebną komukolwiek poza fanami?
Dead Can Dance nie tylko byli jednym z najważniejszych zespołów lat 80., ale w erze internetu ich metoda komponowania wydaje się być aktualna jak nigdy dotąd. Oryginalna odmiana gotyku, którą stworzyli, polegała na łączeniu archaicznej "muzyki świata" (głównie z rejonów basenu śródziemnomorskiego) z post-punkiem, produkcją inspirowaną brzmieniem średniowiecznych katedr czy nowinkami elektronicznymi. Być może ten eklektyzm nie dziwi w epoce takich projektów jak Gang Gang Dance, modnych kompilacji afrykańskiego electro czy plemiennej psychodelii Animal Collective, ale 25 lat temu taka różnorodność robiła piorunujące wrażenie.
Kolejna przyczyna renesansu popularności Dead Can Dance to coraz mocniejsza w ostatnich latach na scenie niezależnej obecność mrocznej estetyki. Jeśli spojrzymy na flirtujące z gotykiem artystki takie jak Grimes czy Zola Jesus, to patronat duchowy Dead Can Dance wydaje się oczywisty. Również w Polsce kult DCD utrzymuje się na niezmiennie wysokim poziomie. Bilety na październikowy koncert w Sali Kongresowej są już dawno wyprzedane. Nawet na liście bestsellerów "Anastasis" trafiło na sam szczyt.
Dead Can Dance wracają z pierwszą po 16 latach płytą, w dodatku starogreckim tytułem ogłaszają swoje "wskrzeszenie". Najmocniejszym punktem płyty jest klimat i charyzma wokalna Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard. Z samymi kompozycjami też nie jest najgorzej, ale jeśli ktoś szuka tutaj piosenek do grania w kółko na przenośnym odtwarzaczu, to raczej się zawiedzie. To album wielu egzotycznych instrumentów, monumentalnego brzmienia oraz długich, leniwie rozwijających się kompozycji. Tak brzmią trzy pierwsze utwory: "Children of the Sun", "Anabasis" i "Agape" Na zmianę śpiewają Gerrard i Perry i raczej wokalnie nie wchodzą sobie w paradę. Śpiewana przez Brendana "Amnesia" przesuwa punkt ciężkości w stronę nostalgicznego, filmowego trip-hopu. "Opium" podbija przekaz emocjonalny uciętymi frazami dęciaków i lirycznymi partiami sekcji smyczkowej - niemal jak w soundtracku do filmu dziejącego się gdzieś na gorącym południu. Najbardziej udanym fragmentem płyty jest śpiewane przez Lisę Gerrard przedostatnie w zestawie "Return of the She-King" - jej wokalizy brzmią jak zmutowana muzyka zapomnianego górskiego ludu i ocierają się o geniusz.
Płyta niewątpliwie jest bardzo spójna pod względem klimatu i trzeba trochę czasu, żeby w nią "wejść". Jednocześnie duet brzmi na Anastasis dokładnie tak jak można było się spodziewać - ponadczasowo: nowocześnie i archaicznie zarazem. Kompozycje są jakby zanurzone, poprzez produkcję, głos Brendana i Lisy, dobór instrumentów w śródziemnomorskiej przestrzeni mentalnej i oparach mistyki z pogranicza wielkich monoteizmów. Właściwie jest to muzyka ilustracyjna, której obszerne fragmenty świetnie sprawdziłyby się we wszelkiego rodzaju filmach dokumentalnych opowiadających o historii starożytnej. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że na poprzednich albumach DCD było może mniej przystępnie, ale ciekawiej i odważniej, a momentami też bardziej przebojowo.
6/10