Przez nową płytę The Rolling Stones dostałem gęsiej skórki. Nie grali tak od dekad

The Rolling Stones i "Hackney Diamonds". Legendarny zespół wydał najlepszy album od dekad /materiały prasowe /materiały prasowe

Sześć tysięcy sześćset dziewiętnaście dni. Tyle minęło od premiery ostatniego albumu The Rolling Stones, "A Bigger Bang" w 2005 roku. Przez dekady muzycy brytyjskiego zespołu mamili fanów obietnicami świetnej atmosfery w studio, nagrywania coraz to nowszych kompozycji i dosłownie zalegających stert nagrań czekających tylko na wydanie. I przez prawie 20 lat niemal nic się nie działo.

Niemal całe pokolenie później wydanie przez The Rolling Stones "Hackney Diamonds" jest dość sporym zaskoczeniem. Zwłaszcza, że nie jest to album, który ma na celu odcinanie kuponów od sławy Brytyjczyków. To nie album, który trzeba kupić, bo to The Rolling Stones. Tę płytę trzeba przesłuchać i mieć, bo to kawał solidnego, rockowego grania. Nie od marki odzieżowej, jaką stali się w ostatnich latach, a bandy pełnych pasji muzyków, którzy udowadniają, że wiek nie ma znaczenia. A jeśli ma, to w takim razie starczy rock potrafi czasem jeszcze zaoferować więcej, niż ten młodzieżowy.

Reklama

Poprzednie płyty, począwszy od wydanego w 1983 roku "Undercover", teoretycznie nie miały braków warsztatowych. Brakowało im jednak różnorodności największych dokonań zespołu z lat 70. Może z jednym wyjątkiem - "Steel Wheels" z 1989 roku, które ponownie pokazywało w blasku wszelkie możliwości zbilżających się wówczas do pięćdziesiątki muzyków. A nowy krążek jest ich najlepszym wydawnictwem od "Tattoo You" (1981) i wspomnianych już "kół ze stali".

The Rolling Stones i powrót po 18 latach. "Hackney Diamonds" chce się słuchać

Ponoć najlepsza sztuka powstają w cierpieniach. Mick Jagger, Keith Richards i Ronnie Wood po śmierci Charliego Wattsa pozostali osamotnieni, ale śmiem twierdzić, że z udziałem Wattsa ten album nie brzmiałby tak samo. Odejście przyjaciela popchnęło muzyków, by w końcu zacisnąć zęby, spotkać się i dokończyć wiele lat odkładany album. Po to, by celebrować życie i twórczość zmarłego kumpla. Choć perkusista w 2019 roku zagrał w dwóch utworach z krążka ("Mess It Up" oraz "Live By The Sword"), to w pozostałych Steve Jordan, który zasiadł na jego miejscu, zadbał o to, by trudno było odczuć nieobecność perkusisty występującego ze Stonesami przez 59 lat swojej kariery.   

A tu inaczej jest już od pierwszego singla - energetycznego "Angry", które fenomenalnie sprawdzi się z pewnością jako koncertowy otwieracz. Kolejne "Get Close" natomiast za sprawą refrenu ciężko wyrzucić z głowy. Mamy też płynącą, wciągającą momentami sekcję dętą - na przestrzeni ostatnich lat Stonesi skrupulatnie pomijali ją we własnych utworach, co jest tym bardziej niezwykle pozytywnym zaskoczeniem. Gościnnie zagrał tu Elton John, którego jednak bardzo ciężko usłyszeć spod warstwy tnącego riffu i dość mięsistej perkusji.

Sporo jest tu mrugnięć okiem do wieloletnich fanów - choćby w "Depending on You" po jednej nutce przypominającym mi "Moonlight Mile" i "Wild Horses", hardrockowej hulance "Bite My Head Off" (gościnnie na basie zagrał Paul McCartney), sielankowym "Dreamy Skies" czy tanecznym, zakorzenionym w funkowej erze "Mess It Up" (ten riff!) na wzór ich hitów z lat 70./80. Moje serce skradły natomiast smaczki w postaci wyeksponowanych w wielu utworach klawiszy - za czasów świetności Stonesów, gdy grali z nimi Ian Stewart czy Nicky Hopkins, często klawisze grały te "pierwsze skrzypce". W końcu powrócono do tej tradycji. Niejednokrotnie można się zachwycić!

The Rolling Stones zasłynęli bluesowym, brudnym stylem, który ewoluował w rockowe hymny i riffy, przy których naprawdę trudno nie stracić kontroli nad swoim ciałem. Choć główną gitarę gra tu Ronnie Wood, to walczący z artretyzmem Keith Richards radzi sobie wyjątkowo dobrze. A głos Jaggera? Od dobrych 30 lat w ogóle się nie zestarzał. Jego tembr wciąż ma ten młodzieńczy błysk, do tego stopnia, że gdy w "Whole Wide World" (pierwsza piosenka od dawna, która wywołała u mnie gęsią skórkę) śpiewa "When you think that party is over/ We've only just begun" to całkowicie temu 80-letniemu chłopakowi wierzę.  

Najwięcej rumoru zrobiło wokół siebie "Sweet Sounds of Heaven", które powstało podczas spontanicznej sesji z Lady Gagą i Steviem Wonderem (ach, ten moog!). Zakorzeniony w brzmieniu gospel, inspirowany "Gimme Shelter" i innymi wybitnymi kompozycjami Stonesów z tego okresu pozwolił na nowo poczuć, dlaczego zespół wymienia się wśród najważniejszych przedstawicieli gatunku. Po prostu cudo, dlaczego państwo czekali tyle lat! 

W najbardziej doświadczonym przez produkcję "Live By The Sword" pojawił się jeszcze Bill Wyman, którego ostatni raz mogliśmy usłyszeć na albumie "Steel Wheels" z 1989. Emerytowany basista w ubiegłym roku zdecydował się oddać swój hołd Charliemu Wattsowi - to ponoć ostatni utwór w ogóle, w którym oryginalna sekcja rytmiczna londyńskiego bandu się spotka. 

Oczywiście nie może na albumie Stonesów zabraknąć kompozycji zaśpiewanej przez Keitha Richardsa. Lubię ten moment, gdy słuchając ich płyty nagle przemawia on. Podobnie jest na koncertach - gdy znika Jagger niektórzy wychodzą do łazienki, a ja wsłuchuję się w legendę gitary śpiewającą szczerze "Happy". "Tell Me Straight" to typowa bluesowa kompozycja - spotykasz przy barze bawiącego się szklanką whisky starego przyjaciela, który nalega - "mów wprost". 

Z wyjątkiem "młodziaka", 76-letniego Ronniego Wooda, do końca tego roku wszyscy pozostali Stonesi będą już po osiemdziesiątce. Choć może to czas na podsumowania, to na nowej płycie przestali być zbędnie balladowi i nad wyraz melancholijni. W przeszłości często odstraszali utworami, których Keef pewnie sam by nie nagrał, a był do tego zmuszony przez Jaggera. Wydaje się, że na "Hackney Diamonds" między duetem stanął nie tylko Wood, ale też producent Andrew Watt, który połączył kotłujące się idee i podłączył kabelki w taki sposób, by nie było zwarcia. 

"Hackney Diamonds" to album przemyślany. Dzięki zatrudnieniu 32-letniego Watta, który ostatnio nagrywa m.in. z Ozzym, Maccą czy Dua Lipą, z muzyków po prostu uszło powietrze. W ten sposób Rolling Stonesi nie odhaczają z każdym utworem kolejnego punktu z przeciętnego krążka ze swojej dyskografii, a wtłaczają w swoje kompozycje nowe życie i jakość. 

Na koniec coś naprawdę wyjątkowego. The Rolling Stones powracają tam, skąd przybyli, czyli "Rolling Stone" z repertuaru Muddy'ego Watersa. Tak, to od tej piosenki zaczęła się w 1961 roku przyjaźń Jaggera i Richardsa. 60 lat później w intymnej, skupionej wokół przytłumionej gitary i harmonijki ustnej wersji, zaczynają wywoływać w tobie lawinę pytań, z których główne brzmi: "Dlaczego oni nie mogą być zawsze?". Ale to w końcu rollin' stone blues, a toczący się kamień nie obrasta mchem.

Mick Jagger w ostatnim czasie ponoć zmuszał kolegów do ukończenia krążka w tym roku. Był wściekły, że przez lata odkładają kolejne pomysły. Dał im deadline - do tegorocznych Walentynek album miał być skończony. Ta chęć parcia do przodu, "gniew" z tytułu pierwszej piosenki - to esencja rozbójniczych Rolling Stonesów z lat 70., która z jakiegoś powodu właśnie teraz odżyła. "Hackney Diamonds" ma w sobie to, czego przez ostatnie trzy dekady często brakowało w ich twórczości. Pasję, fun i ideę. Nie ma drugiego zespołu, który 60 lat po debiucie wciąż oferowałby swoim fanom tak wiele dobroci. 

Czekaliśmy tak długo, że jeśli to miałby być ostatni album The Rolling Stones (choć muzycy przeczą tym słowom) - udało się, serdeczne dzięki za dekady wrażeń i godziny muzyki, które dla wielu są ścieżką dźwiękową życia. Dzięki za wszystko.

The Rolling Stones, "Hackney Diamonds", Universal Music

9/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Rolling Stones
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy