Pawbeats "Nocna": Zmierzch śpiewających fortepianów [RECENZJA]

Krzysztof Nowak

Twierdzenie, że wielogatunkowi producenci, chcący wykrzesać z raperów coś więcej niż tylko dobre poruszanie się po bezpiecznym mateczniku, czekają na takie płyty latami, to gruba przesada. Bez wątpienia jednak coś drgnęło artystycznie w często irytującej twórczości Pawbeatsa.

Okładka płyty "Nocna" Pawbeatsa
Okładka płyty "Nocna" Pawbeatsa 

Mało jest w naszym hip hopie postaci, które od początku miałyby tak bardzo z górki i zarazem pod górkę. Windujący akcje w środowisku sukces stworzonej we współpracy z Biszem "Banicji", komercyjny strzał w postaci "Euforii" nagranej z Quebonafide i Kasią Grzesiek, złota za kolejne coraz bardziej rozbudowane materiały i możliwość realizowania projektów ramię w ramię ze starannie wyselekcjonowanymi twórcami - to ta przyjemniejsza część muzycznej biografii wiadomego artysty. Ta zdecydowanie mniej przyjemna wiąże się z ciągłymi zarzutami dotyczącymi pompatyczności, dyktatu sterylności, siłowego łączenia MC's z orkiestrą czy powierzchownego orientalizmu.

Słuchacze przybijali piątki, recenzenci bili na alarm i tak powoli żyło się od niemal dekady. Aż tu nagle stało się coś, w co wielu (w tym wyżej podpisany) zdążyło już na dobre zwątpić. "Nocna" okazała się albumem, dzięki któremu krytycy powinni spojrzeć ciut przychylniejszym okiem na muzykę bydgoszczanina, a i fani nie powinni nagle obrócić się na pięcie i sobie pójść.

Jak do tego doszło? Wydaje mi się, że wiem. Nie szarżowałbym z tym, że lata praktyki musiały w końcu zaowocować wielopoziomowym progresem, bo w grę wchodzi przecież zbyt wiele zmiennych artystycznych i charakterologicznych. To nie równanie matematyczne, raczej seria mniej lub bardziej fortunnych zdarzeń, które zbite do kupy dają przeróżne rezultaty.

Bardziej da się wyczuć, że Pawbeatsowi na dobre wyszło nagranie krążka "OUT" bez posiłkowania się raperami i późniejsze zrobienie sobie solowej przerwy wydawniczej. Nie dość, że pomysły mogły spokojnie dojrzewać, to jeszcze gospodarz-organizator miał czas, by wnikliwie pogłówkować nad rapową i popową produkcją wykonawczą. W tym przypadku będącą materią wyjątkowo niewdzięczną, bo oprócz ludzi od wokali sam narzucił sobie jeszcze na kark tabuny instrumentalistów. Mozaika mogąca spowodować zawroty głowy.

Ostatecznie udało mu się nieźle pogodzić własne dążenia ze zrozumieniem materiału ludzkiego, z jakim przyszło mu pracować. Co więcej, pierwszy raz - w kilku momentach - ujawnił umiejętność, którą posiadają tylko najsprawniejsi, dobrze czujący się na długich dystansach producenci. Chodzi mianowicie o zachowanie tożsamości raperów przy jednoczesnym pokierowaniu ich wedle własnej wizji.

Zaproszenie Gresa do oldskulowego kawałka "BlackOUT" to nie tylko zachowanie łączności między "nocnymi" płytami, ale również dobitne pokazanie, że klasyk podziemia ma jeszcze spore rezerwy, jeśli chodzi o eksponowanie swojej nawijki i linijek. Nawet rozkrzyczany W.E.N.A. do niego pasuje, choć w teorii nie miał prawa. Wrzucony w wiksę Opał trochę przydwusławował we flow i w wordplayach, w końcu jednak odnalazł siebie w nieco innej formie.

Największe wrażenie zrobili za to Kabe, którego najpierw umieszczono przy kawiarnianym stoliku, lecz szybko przesadzono do zadymionej budy, by mógł na barowym stołku snuć balladę w nieoczywistym dla siebie stylu, a także gitarowy Kubańczyk, który owszem, pisze o uczuciach słabiutko i potyka się o podkład, tyle że jakimś dziwnym trafem kładzie idealny refren. Anomalia.

Żeby nie było tak cukierkowo - nie udało się odświeżyć Kukona, któremu nie pomógł ani wstęp niby rodem z "We are your friends" Justice vs Simian, ani też komponowanie na wiele klimatów naraz. A da się to zrobić, co pokazała "Afera", za którą odpowiadał Magiera. W pamięć nie zapadają nijakie występy be visa na quasi-letniaku i Qry'ego na udelikatnionym bicie, zaś VNM brzmi w "Azylu" jak ktoś, kto dograł się na inne wydawnictwo.

Niczym niezmąconą chemię i producencki stempel słychać już od pierwszych dźwięków "Niemożliwości pożegnań", ale mamy tu Bisza, więc mowa o pewniaku. "Lodospady" z Michałem Szczygłem to troszkę gorsze "Fiołkowe pole" Sobla, więc nad nimi też nie mam zamiaru się rozwodzić.

Trzeba za to powiedzieć kilka słów o wokalistkach. Wszystko gra w przypadku dwóch. Roksana Węgiel śpiewa subtelnie i dojrzale w rytm konfesyjnej kompozycji, a Sarsa przejmuje przestrzeń skutą lodem jak swoją, za to Mimi, Hania Sztachańska i Zuza Jabłońska (chociaż ratują kawałki z nawijaczami, którzy się nie wyróżniają) prezentują się zbyt mało charakterystycznie, brakuje im postawienia kropki nad "i" w wokalu i tekście. Warto jednak dodać, że dwie natury albumu się nie zwalczają. Inna sprawa, że też zbyt rzadko wchodzą w sensowną interakcję, najczęściej pozostając obok siebie.

Nieznośna patetyczność, dorabianie nadętej, filharmonicznej gęby chłopakom od rymów i bitów oraz pozorowanie alternatywy w popowym graniu? O nie, nie tym razem. Pod osłoną nocy Pawbeats odkleił kilka łatek, pokazując krążek świadczący o pozytywnej przemianie. Mam tylko nadzieję, że to nie chwilowa dyspozycja dnia.

Pawbeats "Nocna", OUT Label

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas