Recenzja Pawbeats "Orchestra": Gardło poderżnięte smyczkiem
Krzysztof Nowak
Demony "Utopii" żyją i mają się dobrze. Album "Orchestra” powtarza błędy swojego poprzednika i nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się zmienić przy okazji kolejnego wydawnictwa.
Nie ma drugiego tak niejednoznacznego twórcy na naszej scenie rapowej, jak Pawbeats. Bydgoski producent wdarł się do świadomości słuchaczy charakterystycznym bitem do "Banicji" Bisza, a swoim pierwszym materiałem długogrającym wszedł przebojem do mainstreamu. Opinie na temat "Utopii" były jednak skrajne - jedni pokochali ten album od pierwszego wejrzenia i przyklaskiwali obranemu kierunkowi artystycznemu, zaś inni zwracali uwagę na tanią emocjonalność i pompatyczność wylewającą się z każdego dźwięku. Przy "Orchestrze" znowu obie strony będą toczyć niekończące się dyskusje, ale tym razem zdecydowanie więcej merytorycznych argumentów mają w zanadrzu przeciwnicy reprezentanta Step Records.
Ambicją bydgoszczanina było stworzenie dopracowanego, eklektycznego materiału, bliskiego muzyce miejskiej. Już na tym poziomie wydaje się, że coś poszło nie tak, ponieważ nawet podczas bardzo niewnikliwego odsłuchu da się odczuć duch... orientu. Jeśli jednak myślicie, że to wyraz eklektyzmu i wartość dodana, to srogo się mylicie. Mówimy o mętnym orientalizmie, podobnym do tego, gdy wykupujesz wycieczkę all inclusive w dalekie światy, a tam jadasz w swoim hotelu i podróżujesz tylko z przewodnikiem. Myślisz, że nasiąkasz klimatem miejsca i coś już wiesz, ale tak naprawdę pozostajesz w swojej skorupie i wiesz tylko to, co mógłbyś wyczytać w przewodniku na kanapie.
Po wyrzuceniu egzotyki sprawa wcale nie wygląda lepiej. Na pytanie: "Czy trafne jest bratanie muzyki klasycznej z elektroniką i rapem?" można odpowiedzieć twierdząco, bo nie takie rzeczy widywano w świecie dźwięków, ale pomieszanie tych stylistyk robi z "Orchestry" groteskowy wywar. Sposób na okiełznanie pierwszego z porządków niejako wymusił na artystach wtłoczenie się w ramy sztuki wyższej, a jak pokazują "utopijne" doświadczenia kończy się to najczęściej wzlatywaniem na nieznośny poziom patosu. Co z tego, że instrumentaliści znają się na swoim fachu, skoro do głosu dochodzą pianina, które brzmią, jakby urwały się z filharmonii i na siłę chciały ponawijać młodzieżowym slangiem, egzaltowane smyczki, a także załzawione gitary akustyczne. Większość zaproszonych gości od wersów niestety przywdziała śnieżnobiałe koszule, poprawiła fraki i suknie, a potem doszła do wniosku, że ich złote myśli rzeczywiście mogą aspirować do czegoś więcej. I tak Kali przewija w kawałku "Anioły x Demony" swoje motywacyjne linie, by wypalić zaśpiew opierający się na słowie "równina" (sprawdzacie na własną odpowiedzialność, choć dalekie powinowactwo z brytyjskim brzmieniem wynagradza męczarnie), Sarcast udowadnia w "Niematerialnie", że da się ślizgać po projektach, składając teksty, które nie wnoszą zupełnie niczego, zmierzła Masia spotyka się w "Monotonii" z nieciekawie podśpiewującym VNM-em, a Kartky bije na głowę każdego z osobna, bo jego "Amnezja" - rozbuchana, jęcząca i czule przytulająca się z grafomaństwem - jest potworkiem, który będzie kiedyś w poradnikach jako przykład, jak nie powinno się pisać i rapować.
Zdarzają się i utwory nijakie, ale na nie nie traćmy czasu. Doceńmy za to Justynę Steczkowską, której do twarzy z byciem divą, Taua pozbywającego się oazowej maniery, prawdziwego jak zawsze KęKę, Sławów, którzy poniżej pewnego poziomu nie schodzą, a przede wszystkim J. Medeirosa, któremu udało się stworzyć w "Sign" radiową pościelówkę rodem z r'n'b. Dodajmy jednak, że wszystko nie dzięki gospodarzowi, a raczej na przekór jego wizji. Sama "Orchestra" wyszła z sali koncertowej i wyrżnęła z całym impetem o ziemię już po paru schodkach.
Pawbeats "Orchestra", Step Records
4/10