Reklama

Metallica "72 Seasons": Gdy cię memła bezzębny pies [RECENZJA]

Niewiele jest zespołów, które osiągnąwszy aż taki sukces artystyczny i komercyjny stały się z czasem aż tak nieistotne i niepotrzebne, jak Metallica. "72 Seasons" nic w tej kwestii nie zmieni.

Niewiele jest zespołów, które osiągnąwszy aż taki sukces artystyczny i komercyjny stały się z czasem aż tak nieistotne i niepotrzebne, jak Metallica. "72 Seasons" nic w tej kwestii nie zmieni.
Metallica wydała nowy album "72 Seasons" /Jeff Kravitz /Getty Images

72 pory roku, jak tłumaczył Hetfield, odnoszą się do pierwszych osiemnastu lat naszego życia (18 x 4 = 72). A jest to według niego, choć nie tylko niego, okres ważny bo nieskończenie formacyjny, kiedy wpaja nam się bazowe przekonania, które odbijają się na naszym postrzeganiu rzeczywistości przez całe dalsze życie. "72 Seasons" można więc potraktować jak ciąg dalszy odwiecznych już praktycznie w obozie Metalliki rozliczeń z życiem wewnętrznym, traumami, problemami i tak dalej. 

Reklama

A przypomnijmy, że nad zespołem, czy raczej nad samym Jamesem Hetfieldem trochę tych traum wisi, poczynając od uzależnienia od alkoholu (ostatni odwyk zaliczył bodaj 4 lata temu), po problemy rodzinne, czemu dał wyraz występując w dokumencie "Absent" (reż. Justin Hunt, 2010) traktującym o problemach społecznych wywołanych coraz częstszym zjawiskiem braku ojca w rodzinie. Nic dziwnego więc, że na jedenastą płytę zespołu, następcę raczej nieudanego "Hardwired... to Self-Destruct" czekaliśmy aż siedem lat. Z tym, że o "72 Seasons" właściwie nikt nie prosił i niekoniecznie ktokolwiek na nią jeszcze czekał.

Już na poziomie singli było czuć, że za dobrze nie jest i że kwartetowi przyświecały nie muzy, tylko raczej Uroboros, czyli żują ten swój własny ogon z uporem godnym lepszej sprawy. Płyta tylko to wrażenie potwierdza. Nie chcę heheszkować, że "Metallica skończyła się na 'Kill'em All'", bo to od lat mega suchar, tym bardziej że wczesne oblicze thrashowców z Los Angeles właściwie nigdy mnie ani szczególnie nie ziębiło, ani szczególnie nie grzało, jednak zawrócenie ze słusznej drogi, którą podążyli na "Load" i "Reload", które to płyty w mojej prywatnej opinii to zdecydowane Metallikowe "pudło", właściwie zepchnęło ich do kącika, gdzie stoi gumowy brontozaur, album ze starymi polaroidami i odcinarka do kuponów. Naprawdę oddanym fanem trzeba było być, żeby z okresu od "St. Anger" w górę znaleźć w tym graniu cokolwiek gorętszego, niż letnie.

"72 Seasons" brzmieniowo wydaje się cięższe od poprzednika, jakby nieśmiało próbowało się od rzeczonego "Load" (ponownie) za wszelką cenę odciąć. Ale miłe nudnego początki, bo oto już w drugim numerze, "Shadows Follow" mamy refren, który musiałem cofać, bo przez chwilę zdawało mi się, że oto włączyło mi się zamiast Metalliki Aerosmith i śpiewa nie Hetfield a Steven Tyler. Ładny ten refren, nie powiem. Gorzej, że zwrotka i ogólnie riffowanie giba się na granicy autoplagiatu. Znów też mamy problem z rozpasaniem formalnym, bo zaledwie dwa numery z dwunastu na tej 77-minutowej płycie schodzą poniżej pięciu minut. Zawartość merytoryczna kompozycji niekoniecznie to tłumaczy, stawiałbym więc na podobne stetryczenie i brak redakcji, z jakim mamy do czynienia choćby na każdym albumie Iron Maiden powyżej "Dance of Death".

"Screaming Suicide" startuje bardzo fajną partią gitary przypominającą ulubieńców Hetfielda, to jest Lynyrd Skynyrd. Niestety już na tym poziomie piekielnie czytelne staje się, jak bardzo ów zagubił umiejętność dozowania emocji i jakiegokolwiek wokalnego urozmaicenia, które nielicho pomogły "Czarnemu" zrobić takie zamieszanie w mainstreamie. Przy tym o ile "ugh!" Thomasa Gabriela Fischera funkcjonuje w świecie ekstremalnego metalu jako wesoła anegdotka i publiczność wręcz domaga się, by lider Celtic Frost jak najczęściej pozwalał sobie na owo jaskiniowe zawołanie, tak warknięcia "nah!" Hetfielda już tylko męczą. 

"Sleepwalk My Life Away". Fajna, nerwowa linia basu. I o dziwo bardzo fajny bluesowy mostek, prowadzący jednak do refrenu, w którym Hetfield ujawnia, że głos mu nie młodnieje i że pewne rzeczy przychodzą mu już z trudem i balansują na cienkiej granicy pomiędzy odwagą a kompromitacją. No i riff podprowadzony jakby trochę samym sobie z "Enter Sandman". Jasne, że w 2008 roku, po flopie, jakim był "St. Anger" tak Hetfield, jak i Ulrich powtarzali, że zamierzają "cofnąć się do swoich korzeni i nagrywać podobną muzykę, ale z obecnymi umiejętnościami”. Taka deklaracja to już pewnego rodzaju czerwona flaga dla słuchacza, a biała wywieszona przez sam zespół. Sęk w tym, że i to się nie udało, bo wszelkie gadki o rzekomej odnalezionej na nowo drapieżności, które powtarzał tak zespół, jak i zachodni krytycy, możemy spokojnie włożyć między bajki. 

"72 Seasons" jest mniej więcej tak drapieżne i nieokiełznane, jak mój pies polujący na muchy. 45 kilograma psa goniącego zwinną muchę kończy się zazwyczaj głośnym uderzeniem w którąś ze ścian. Podobnie z Metalliką. Próbują, kombinują, rzemiosło mają w małym palcu, ale jest siermięga. Takie choćby "You Must Burn!", będące de facto numerem czysto i klasycznie doomowym, niekoniecznie wytrzymuje pojedynek z doomową konkurencją. A to i tak jeden z najlepszych utworów na "72 Seasons". Gdyby tylko nie ten owszem, typowo doomowy, ale złożony z nieznośnych klisz tekst dający pojęcie raczej nie o średniowiecznej Europie, a tym jak mało o niej wiedzą Amerykanie. Ale ok, wyzłośliwiam się. Poza tym utworem warstwie tekstowej nie sposób czegokolwiek zarzucić. Hetfield nadal potrafi uprawiać publicznie bolesną autoterapię.

Podobne paniczne patrzenie w przeszłość słychać w "Lux Aeterna", które ze łzami w oczach próbuje znaleźć pomocną dłoń "Motorbreath", ale trafia w próżnię. "Pełna prędkość/albo nic" - taki tekst owszem działałby, gdyby Hetfield nadal był zagniewanym pryszczatym nastolatkiem w trampkach. Ale spoiler: nie jest. Ma sześć dych na karku i pewnie jeździ bezpiecznym Volvo. Tym bardziej więc mamy jakiś groteskowy rozdźwięk, między tym, co panowie widzą w lustrze, a jaki jest stan faktyczny. Smutne to jakoś, bo mocno rozpaczliwe wydają się te próby udowodnienia całemu światu, że oto Metallica nadal potrafi gryźć gruz i przeprowadzać naloty kasetonowe, kiedy tak naprawdę odpalają pistonki. Że nadal mogą zbijać piony z ludźmi w wieku, w jakim sami byli u początków swojej kariery. 

I tak oto, zgodnie z przewidywaniem, lepiej wypadają, kiedy nie ścigają się z własnym ogonem, jak choćby w refrenie "Crown of Barbed Wire". To całkiem fajna piosenka. I ileż zyskałby ten album, gdyby tym właśnie tropem poszli! Ale nie. Nie poszli. I tak wzorem znanego żuczka toczą tę swoją kanciastą już w tej chwili kulkę pod tę górkę, na której przecież już byli i sprawdzali, co z niej widać. I zamęczają, zamęczają a każdy kolejny patent coraz bardziej przegląda się dawnej chwale, tym bardziej wydając się płaskim, mechanicznym, jakby ktoś tu po prostu siedział przy komputerze i przestawiał stare klocki miejscami, mając nadzieję, że dozna nagle jakiejś epifanii. 

Szczytem owego jest kończąca album "Inamorata". Nawet fajne linie wokalne. Przyjemne całkiem riffy, w tym ten w zwrotce żywcem wzięty z AC/DC, ale czy trzeba było go powtórzyć 666666 razy? Czy to naprawdę musiało trwać 11 minut? Tak, panie Hetfield, wiem że "Niedola pana potrzebuje/a pan jej jeszcze bardziej/niedola pana kocha/ale pan ją bardziej". Zapamiętam do końca życia, w końcu zaśpiewał to pan właśnie jakiś milion razy. Będzie mnie ta fraza zadręczać, jak pamiętane ze szkoły "wyjmujemy karteczki" albo niegdysiejsze "da ba dee dabba da-ee" z piosenki o niebieskich ufokach. Co pan robi?

Smutno słucha się zespołu, który ponoć nadal jest największą kapelą metalową na Ziemi, a który śliniąc się patrzy na własne nagranie sprzed 15 lat, na którym śliniąc patrzył na własne nagrania sprzed kolejnych dwudziestu. Może Metallica została po prostu wiernym wyznawcą Heraklita z Efezu, u którego czas ma charakter cykliczny? Z tym, że reszta świata, Drodzy Panowie, raczej tej wizji nie podziela. Może czas zmienić otoczenie, pograć coś innego, pomuzykować w innym towarzystwie? Przestać myśleć, że jednowymiarowy brzmieniowo i kompozycyjnie kolos złożony z niemożliwie rozciągniętych, bezsensownie meandrujących numerów o wyjątkowo ubogiej palecie emocji był komuś jakkolwiek potrzebny. Bo jasne, że możecie tkwić sobie w jakimś chybotliwym samozadowoleniu, ale słuchacz po 77 minutach obcowania z waszym pucowaniem własnego ego, może wyjść tylko zmęczony, znudzony i zamemłany dziąsłami, jakby go przez ten czas uparcie napastował bezzębny pies. A Ulrichowi, błagam, odkręćcie i zabierzcie hi-haty.

Metallica "72 Seasons", Universal

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Metallica | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy