Recenzja Metallica "Hardwired... To Self-Destruct": Podłączeni do braku umiaru

Usłyszałem ostatnio w polskiej telewizji takie oto mądre zdanie o dwupłytowym albumie "Hardwired... To Self-Destruct" Metalliki: "Dobrze, że jest tu tyle utworów, zawsze można sobie wybrać te najlepsze". W takim układzie, najlepsze musiałyby być chyba składanki. Sęk w tym, że wobec tak postawionej sprawy, nie ma to już nic wspólnego z uświęconą tradycją metalu.

Metallica prezentuje podwójny album "Hardwired... To Self-Destruct"
Metallica prezentuje podwójny album "Hardwired... To Self-Destruct" 

Ujawnione najwcześniej, bo grubo przed premierą, singlowe "Hardwired", "Moth Into Flame" i "Atlas, Rise!" (wszystkie z pierwszej płyty) ukazały dość sprytnie trzy różne oblicza Metalliki, dając nadzieję, że album ten nie będzie drugą częścią poprzedniej płyty "Death Magnetic" (2008 r.), czyli - zwłaszcza na dłuższą metę - boleśnie nużącym odgrzewaniem patentów z "...And Justice For All" (1988 r.).

Rozpoczynający album "Hardwired" to trzyminutowa, thrashowo-punkowa petarda utrzymana w klimacie debiutanckiego "Kill 'Em All" (1983 r.) z zakrawającym na autoplagiat riffem żywcem wyjętym z "Metal Militia". Egzekwowane jest to niemniej trochę na rympał, stąd wszelkie skojarzenia z atomowymi otwarciami w rodzaju "Battery" czy "Blackened" nie mają właściwie racji bytu.

Prostota i szybkość "Hardwired" każą co prawda zastanowić się nad ewentualnym pogłębieniem się kryzysu wieku średniego, w przypadku 50-latków udających rozwydrzonych sztubaków, po chwili refleksji nie widzę w tym jednak nic złego, pod warunkiem, że zamiast premedytacji chodziło po prostu do dobrą zabawę. Tym bardziej, że gdyby założyć, iż wiek muzyków ma determinować ich twórczość, doszlibyśmy do absurdu, w którym członkowie Napalm Death - z racji na podobny wiek - musieliby dziś grać akustycznie. Nie w tym sens.

Pojawiające się okazjonalnie gitarowe harmonie w melodyjnym "Atlas, Rise!" to z kolei całkiem udany ukłon w stronę New Wave Of British Heavy Metal z wyraźnym wskazaniem na Iron Maiden. Dynamiczny "Moth Into Flame" to równie porywający numer z kapitalnym riffem i melodyjnym refrenem o chwytliwości spod znaku Thin Lizzy, gdzie przy odrobinie chęci można wychwycić odległe echa "Ride The Lightning" (1984 r.).

Uwagę warto też zwrócić na sabbathowski ciężar obecny w "Dream No More", kompozycji która w założeniach miała zapewne pełnić rolę podobną do pomnikowego "Sad But True" z "Metalliki" z 1991 roku (zwanej też "Czarnym albumem"), sam refren kojarzy się jednak nieodparcie z wokalna manierą Hetfielda w klasycznym "The Thing That Should Not Be" z kanonicznego "Master Of Puppets" (1986 r.). Mimo słusznego tąpnięcia, to jednak nie ten kaliber.

Choć na "Hardwired... To Self-Destruct" nie ma co prawda żadnego utworu instrumentalnego, w takiej wersji być może całkiem nieźle sprawdziłby się ponadośmiominutowy "Halo On Fire". Kroczący dziarsko, podniosły riff spod znaku "Wherever I May Road", zawoalowana balladowość w guście "Until It Sleeps" i melodyjna końcówka wskazują wprawdzie na panoramiczne brzmienie i "epicki" rozmach, ciężko doszukać się tu jednak grozy "The Call Of Ktulu", nie wspominając o jednym wielkim crescendo, jakim był genialny "Orion".

"Now That We're Dead" to pierwszy utwór, na którym Amerykanie sięgają nie tyle do melodyjnego thrashu, co hard rocka na modłę bliźniaczych albumów "Load" i "ReLoad" z drugiej połowy lat 90. Nie przypomina to na szczęście wyklętej, country-rockowej "Mama Said", cóż jednak z tego, skoro piszczy to nudą pośledniego odrzutu z wyżej wymienionych longplayów. Zastanawiam się też, po co komu Volbeat na albumie Metalliki.

Tym samym tropem podąża niestety druga płyta, o której, poza dwoma wyjątkami, należałoby właściwie zapomnieć. Niemiłosiernie wtórny "Confusion" w średnim tempie wprowadza słuchacza w stan bezwarunkowej katalepsji, z kolei naznaczony męczącą repetycją "Here Comes Revenge" jest zwyczajnie zbrodniczo za długi, tak samo zresztą jak "Am I Savage?", w którym Hetfield wyraźnie inspiruje się trytonowymi czarami Tony'ego Iommiego.

Mimo że jest w nim i groove, i podskórny funk, i odrobina progresywnego grania, a na początek solowy popis basisty Roberta Trujillo, słabo wypada również "ManUnKind"- podobnie jak jego poprzednicy, przefiltrowany przez drugorzędne schematy z "Load" / "ReLoad"; tu sytuację pogarsza także tragiczny tekst, podlany obficie bełkotliwie niestrawnym słowotwórstwem. W przypadku "ManUnKind" na słowa uznania zasługuje chyba tylko twórca teledysku Jonas Åkerlund, dla którego była to najwyraźniej wprawka do realizowanej ekranizacji "Władców chaosu" (corpsepaint na Deada!).

Poświęcony Lemmy’emu "Murder One" nie ma, wbrew pozorom, absolutnie nic wspólnego z muzyką zmarłego frontmana Motörhead, za to znacznie więcej ze żwawszym Black Sabbath. Sypiące się jak z rękawa, wiekopomne cytaty z Kilmistera mają tu jednak swój autentyczny urok.

Ostatnim plusem 10. albumu Metalliki jest wieńczący całość "Spit Out The Bone" - siedem minut, które wreszcie wynagradzają mielizny drugiej płyty. To rozbudowana kompozycja złożona z co najmniej trzech części, w obrębie których nie brakuje zarówno thrashowej chłosty; melodyjnej, heavymetalowej zadziorności; cudownie drapieżnych wokali Hetfielda, a nawet tęgo przesterowanego, basowego riffu przywodzącego na myśl nieodżałowanego Cliffa Burtona. Treść i forma w końcu uzasadniają czas trwania utworu, tak samo jak działo się to w podobnie brzmiących "Dyers Eve" z "...And Justice For All" czy "Damage, Inc." na "Master Of Puppets", przy czym - w przeciwieństwie do wielu czerstwiejących z biegiem lat numerów z "Death Magnetic" - "Spit Out The Bone" ma duże szanse wpisać się na stałe do klasyki gatunku.

Z "Hardwired... To Self-Destruct" jest więc trochę tak, jak z Wigilią w "Rozmowach kontrolowanych" - miał być opłatek i szczupak po litewsku, jest goloneczka w piwie, a podzielimy się jajeczkiem. Może i faktycznie nie warto robić z tego zagadnienia, sęk w tym, że z 12 utworów i dwu płyt należało zrobić jedną, za to porządnie (podejrzewam jednak, że chodziło o błędnie rozumiane powetowanie sobie długoletniej mitręgi).

Z paroma wyjątkami, nie powalają też gitarowe solówki Kirka Hammetta, nazbyt często uzasadniające słynną tezę inż. Mamonia, oraz - co znacznie gorsze - niejaki uwiąd w kończynach Larsa Urlicha, bo choć wiem, że to straszny frazes, nic nie poradzę na to, że perkusista Metalliki (przy całym szacunku dla niebagatelnych mocy kompozytorskich) gra często tak, jakby starał się nadążyć za resztą zespołu. Zaś co do samej produkcji Grega Fidelmana, powiem tylko jedno - całe szczęście, że nie zabrał się za to (a było blisko) Rick Rubin. Tak dobrze i soczyście (w sensie dźwięku) nie brzmieli od lat, a już na pewno nie na koniunkturalnie wysuszonym "Death Magnetic".

"Hardwired... To Self-Destruct" mogła być najlepszą płytą Metalliki od dobrego ćwierćwiecza. Szkoda, że zmarnowano to brakiem umiaru.

Metallica "Hardwired... To Self-Destruct", Universal

5/10

Robert Trujillo i James Hetfield (Metallica)TASSO MARCELO arch. AFP

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas