BRK "Barry Black": Czarna muza prosto z serducha [RECENZJA]
„Barry Black” to dowód na to, że nie tylko warto słuchać mamy, ale też tego, jakiej muzyki mama słucha i nam odtwarza.

BRK to niewątpliwie człowiek-orkiestra. DJ, producent, raper i artysta, który w swojej twórczości imał się tylu gatunków, że eklektyzmem byłby w stanie obdzielić kilka zespołów. A jednak w duszy grała mu zawsze czarna muzyka - ta ze Stanów, która w Polsce może nie była nigdy specjalnie popularna, bo z uwagi na lata komuny, muzyka z Motown Records i funkowe rewolucje George’a Clintona nie miały szans do nas szeroko dotrzeć. Na szczęście dzięki mamie gospodarza "Berry Black" - co BRK podkreśla również w wywiadzie z nami - dotarły do małego Bartosza, który w dorosłym życiu jest w stanie przenieść te inspiracje na właściwy grunt. I co? I było warto.
Oczywiście już słyszę te zarzuty, że BRK na "Barry Black" brzmi jak Mrozu. Albo że "Barry Black" to tak naprawdę rozwinięcie formuły, w której artysta zdążył się rozkoszować na wyprodukowanym przez siebie "Totemie" długoletniego współpracownika, Jareckiego. W obu przypadkach macie zdecydowanie rację, ale musicie dostrzec szerszy obraz. Podobieństwa nie wynikają z lenistwa czy chęci kopiowania. Za to są jasnym przełożeniem wzorców, które na rodzimej scenie muzycznej niekoniecznie były najbardziej popularne zarówno wśród słuchaczy, jak i wśród samych twórców. I wgryzienie się w zawartość tym bardziej wam uświadomi, gdzie tkwią te różnice.
"Barry Black" to album organiczny. Brudny i ciepły w taki analogowy sposób, prawdopodobnie godzinami nagrzewany przez lampy w studiu. Pełno tu żywych instrumentów, dęciaków ("Plan"!), nawet organy Hammonda się przewiną, bębny wraz z czołgającym się po podłodze, ciepłym basem prowadzą pulsację utworów jak należy, a gitary elektryczne mają funky sznyt. Groove zaczerpnięty wprost z czarnej muzyki lat 70. stanowi tu zresztą centrum. Czuć to na każdym kroku.
Ale to kwestia muzyki, a jednak najwięcej emocji pewnie u osób zaznajomionych z twórczością BRK wzbudza zapowiedź jego śpiewu. Bo owszem, wielokrotnie słyszeliśmy go rapującego, ale śpiew? I trzeba przyznać, że nasz gospodarz czuje się tu jak ryba w wodzie. Spodziewajcie się głębokich, zachrypiałych wokali BRK, w których czuć masę luzu. Najczęściej poprowadzone są wolno, ale jednocześnie w żaden sposób monotonne. Od razu czuć w tym masę serducha i to, że gospodarz to człowiek, który wrzuca w tę muzykę masę serca.
Teksty? Proste, pozbawione wielopoziomowych metafor, ale jednocześnie trudno oskarżyć je o brak wrażliwości. Szczególnie kiedy BRK wchodzi w rejony emocjonalne i zwalnia. Ot, chociażby w singlowym "Cudzie", który stanowi swoisty love song skierowany do córki gospodarza i wzrusza, kiedykolwiek tego nie odpalicie.
Gdy w balladowym "Jesteś mi łzą" BRK rzuca w refrenie "Jesteś mi łzą, ale z tych dobrych chwil", to wiemy, że w tej prostocie tkwi celowość i to muzyk zarządza w pełni pracą pióra, nie odwrotnie. Gdy śpiewa w "Sztormie": "Gwiazdy już dawno przez noc nie prowadzą nas/Zbiera się sztorm - do portu czas", czuć w tym za to masę ciepła. I tym samym pozwala to pomyśleć o tym, ile ten album kryje pozytywnych emocji, nawet jeżeli niekoniecznie są one wyciągnięte na pierwszy plan. No i przyznajmy - nie dać się usunąć w cień charyzmatycznemu jak zwykle Vito Bambino, to ogromna sztuka.
Goście stanowią ważny element albumu, bo BRK doskonale zna swoje ograniczenia i kiedy wie, że ich nie przeskoczy, wspiera się gośćmi - cieszy mnie obecność Nicole Tymcio w zespole koncertowym BRK, bo nagrane wspólnie laidbackowe "Kilka chwil" ma w sobie tyle luzu, że ostatni raz słyszałem tego tyle chyba w… "Chwili" duetu Numer Raz i DJ Zero oraz Sistars.
I wiecie co? Czuję, że rozpisywanie się na temat tego albumu jest bezcelowe, bo to po prostu kawał świetnej muzyki pozbawionej słabszych momentów. Takich albumów prosto z serducha naprawdę brakuje na tej scenie.
BRK, "Barry Black", Universal Music Polska
9/10