Ellie Goulding "Higher than Heaven": Dyskoteka, z której chce się wyjść [RECENZJA]
Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że Ellie Goulding to ten typ artystki, która ma wszystko, czego potrzeba, aby połączyć sukces komercyjny i artystyczny. Tylko w przypadku tego drugiego… może się nie chce?
Po intrygującym "Halcyon" z 2012 muzyka Ellie Goulding powędrowała w stronę tak przezroczystą, że często trudno mi w niej wyczuć samą wokalistkę. Nawet jeżeli "Brightest Blue" - jej czwarta płyta wydana 3 lata temu - faktycznie miała osobisty charakter, to od strony czysto muzycznej równie dobrze można by zastąpić główną bohaterkę kimś innym i nikt by nawet się nie zorientował. Niestety, przy "Higher than Heaven" mam dokładnie to samo wrażenie.
Jasne, to album dużo bardziej przyziemny niż poprzednik, będący - jak deklaruje sama autorka - po prostu wyrazem radości z tworzenia muzyki, mający dawać radość. Tylko dlaczego mam wrażenie, że dokładnie to samo już słyszałem miliony razy? Cóż, "Higher than Heaven" to ten rodzaj krążka, na którym bierze to, co najbardziej modne, by zadowolić jak najwięcej osób. Czy coś z tego wynika? Niewiele.
Zobacz również:
Nie zrozumcie mnie źle. To w żaden sposób nie jest zła płyta. Gdyby spojrzeć obiektywnie mamy tu przecież masę naprawdę poprawnie zrealizowanego i zaśpiewanego nu-disco, pełnego potencjalnych kandydatów na radiowe hity. Problem tkwi natomiast w tym, że to rzecz na wskroś rzemieślnicza, pozbawiona jakiegokolwiek charakteru. Bo dlaczego mimo szczerych chęci, poczucia generalnej przebojowości, nawet po kilkunastu odsłuchach w głowie nie zostaje za wiele?
Ogromnym grzechem "Higher than Heaven" jest jednostajność. Bo w oderwaniu od kontekstu całości naprawdę trudno nie zakochać się w refrenie "Intuition", nie chcieć ruszyć tyłkiem do "By The End of the Night", nie zachwycić się tym, jak Ellie ogarnia mostki w "Like A Saviour" wspaniale przechodząc do refrenu. Tak samo jak nie wierzę, że nikt nie uśmiechnie się pod nosem, gdy w "All by Myself" nagle zacznie wybrzmiewać sampel z "Enjoy the Silence" Depeche Mode. Ale wszystko ostatecznie ląduje w worku numerów, które żyją w słuchaczu wyłącznie na czas trwania. Szczególnie że chwilę później słyszymy piosenki różniące się najwyżej tempem, naginające nastrój w nieco inną stronę, ale posiadające identyczny fundament. Do tego wszystko od strony brzmienia jest do bólu wręcz sterylne.
Jak to jest, że dostępny od wielu miesięcy remix "Easy Lover" Four Teta momentalnie uderza swoją ekstrawagancją, świetnie rozegraną melodyką, a w oryginale mamy do czynienia z rzeczą na wskroś transparentną z zupełnie niepotrzebnym rapem Big Seana? Ręka genialnego producenta zdziałała cuda, a na "Higher than Heaven" ewidentnie takowej brakuje. Co budzi obawy, jak bardzo można rozwodnić tę stylistykę, która pewnie nie byłaby teraz na tapecie, gdyby nie "Future Nostalgia" Dua Lipy.
Tam nieustannie przeskakiwaliśmy między klimatami, a przede wszystkim mieliśmy zapamiętywalne melodie. Na "Higher Than Heaven" ich siła skupiona jest nie wokół instrumentów, a w samym wokalu Ellie, które wnosi najwięcej melodii. Tylko to naprawdę nie wystarcza. Nawet jeżeli jest wokalistką obdarzoną bardzo charakterystyczną barwą.
Największą ciekawostką jest to, że całkiem niedawno wyszedł singiel "Miracle" autorstwa Calvina Harrisa właśnie z gościnnym udziałem Ellie Goulding. I w tym ledwie 3-minutowym hołdzie dla eurotrance’u jest o wiele więcej wyrazistości niż na całym "Higher than Heaven". To mówi sporo.
Ellie Goulding, "Higher than Heaven", Universal Music Polska
4/10