Ellie Goulding "Brightest Blue": Ellie i jej słabości [RECENZJA]

Kamil Downarowicz

Po serii wypuszczonych kilku singli Ellie Goulding w końcu podarowała nam swój studyjny album. I to od razu składający się dwóch niezależnych części. Czy w tym przypadku ilość oznacza jakość?

Ellie Goulding na okładce płyty "Brightest Blue"
Ellie Goulding na okładce płyty "Brightest Blue" 

"'Brightest Blue' opisuje moje słabości... Życie w złożonym świecie, gdzie związki wciąż determinują, czy jesteśmy szczęśliwi, a złamane serce może okazać się najbardziej bolesną rzeczą, bez względu na to, jak wielka jest twoja świadomość samego siebie. Piosenki z tej części płyty symbolizują też dorastanie i stawanie się kobietą" - pisze o swoim dziele Goulding.

I rzeczywiście ciężko się tymi słowami nie zgodzić, najnowsza płyta wokalistki jest bowiem zdecydowanie najbardziej dojrzałym i osobistym albumem w jej dotychczasowej karierze.

Krążek podzielony jest na dwie części - "Brightest Blue" i "EG.0". Pierwsza z nich wyprodukowana została zarówno przez samą Ellie, jak i przez i Joe Kearnsa. Do obu odsłon artystka zaangażowała zaś takich twórców jak Tobias Jesso Jr., Starsmith, ILYA, serpentwithfeed, Patrick Wimberly z Chairlift czy Jim Eliot. "Brightest Blue" wypełniają głównie spokojniejsze utwory i ballady bazujące na przyjemnych, ciepłych beatach. Wyróżnia się tu zdecydowanie nasiąknięty tęsknotą syntetyczny "Power", nastrojowy "Ode To Myself" oraz odważny, eksperymentalny "Tides". Ciekawie wypada również intymny, zagrany na pianinie "Woman".

Na "EG.0" znajdziemy enigmatyczny, nieco podniosły instrumentalny "Overture" oraz wydane wcześniej single, takie jak m.in.: "Worry About Me", "Slow Grenade" i "Hate Me". Są to typowe nowocześnie zaaranżowane, żywe popowe piosenki, w których lubują się komercyjne stacje radiowe.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że brakuje im "tego czegoś", co decyduje o tym, że bez problemu możemy wrzucić je do szufladki oznaczonej jako "przeboje". Szwankuje przede wszystkim nośność, błysk kompozycyjny nie lśni tak, jak powinien, a i o powiewie świeżości nie może być tutaj mowy.

Goulding bez wątpienia wykonała kawał solidnej roboty i nadal posiada świetny zmysł wokalny oraz charyzmę. Jednak nie dostrzegam w niej pełnej pasji i krwi artystki, a raczej doświadczoną rzemieślniczkę, która wie, co prawda, jak poukładać odpowiednio klocki, ale nie jest zdolna do wzniesienia z nich muzycznej budowli, którą będziemy się zachwycać.

"Brightest Blue" do poziomu znakomitej płyty "Halcyon", jak i naszpikowanej hitami debiutanckiej "Bright Lights" jest daleko. Zamiast muzycznej Ligi Mistrzów mamy tu co najwyżej odpowiednik Ligi Europy, która ekscytacje wśród kibiców budzi raczej średniawe.

Ellie Goulding "Brightest Blue", Universal Music Polska

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas