David Gilmour "Luck and Strange": Na bezpinkfloydziu i Gilmour... [RECENZJA]

Paweł Waliński

Niezły psikus zrobił Gilmour Watersowi wydając swoją nową płytę dokładnie w 81. urodziny kolegi. W watersowskiej posiadłości Bridgehampton w Nowym Jorku pewnie rozległ się dźwięk zgryzanych zębów - wróć! - implantów, tudzież protezy.

David Gilmour wydał album "Luck and Strange"
David Gilmour wydał album "Luck and Strange"Neil Lupin/RedfernsGetty Images

I bardzo dobrze, bo każdy kto zna aktywność komentatorską Watersa i posiada choć frakcję RiGCZ-u, pewnie życzy, by nic nie robił, tylko tę protezę zgryzał. Sęk w tym, że Gilmour dostarcza mu po temu powód nie tylko faktyczny, ale również artystyczny. Może nie aż tak przeogromny, jak chcieliby tego fani muzyka i część zachodniego prasomuzycznego komentariatu, tu bowiem zachodzi efekt psychofanostwa powodujący, że choćby Gilmour grał na szczerbatym grzebieniu "Pieski małe dwa", wspomniani i tak będą tonąć w zachwytach. Nie tak przeogromny, ale trudno nie przyznać, że to pewnie najlepszy materiał, jaki muzyk nagrał od czasów drugiej solowej płyty.

Zacznijmy od tego, że nie jest to płyta rockowa. Prędzej bluesowa albo folkowa (jest nawet reggae w "Scattered" - serio!), a więc złożona głównie z tego, co zawsze stało pod spodem muzyki Pink Floyd i tylko powierzchownie było za rocka przebrane. To też płyta do bólu zębów (albo implantów, względnie protezy) idiosynkratycznie gilmourowska. Mówiąc praktycznie: gdyby Gilmourowi zabrać możliwość grania slide'ów, wpadłby pewnie w stupor katatoniczny i liczba momentów, kiedy ową technikę na "Luck and Strange" stosuje tylko tego dowodem.

Szczęśliwie nawet wziąwszy pod uwagę (moim zdaniem) zbyteczne wysunięcie do przodu gitarowych popisów, album broni się naprawdę niezłymi piosenkami. Takimi, które na dobrą sprawę bardzo przypominają to, co - również solowo - robi jego kolega po fachu z Dire Straits (sprawdźcie tutaj). Może mniej tu prerii, a więcej zadymionego klubu z bluesem/jazzem i zmoczonych deszczem miejskich chodników, ale azymut ten sam. Do tego brak pitolenia o wielkich zjawiskach czy to społecznych, czy to kosmogonicznych i teksty pisane przez żonę zainteresowanego, Polly Samson.

Gościnnie pojawia się tu również córka artysty, Romany Gilmour (śpiew w "Between Two Points" i "Yes, I Have Ghosts") a nawet... Rick Wright, którego partie w utworze tytułowym powstały rok przed jego śmiercią, w 2007 roku. Wszystko to za pysk trzyma znacznie młodszy od Gilmoura producent, Charlie Andrew (produkował m.in. Bloc Party, Madness, Alt-J czy London Grammar), dzięki udziale którego, poza nielicznymi na szczęście chwilami, udało się trochę ograniczyć gilmourowskie patos i egzaltację. Choć zaznaczmy, że nie do szczętu - bez nich Gilmour nie byłby wszak Gilmourem. Na tyle jednak, że w przeciwieństwie do obcowania z większością dokonań gitarzysty, nie staje człowiekowi przed oczami videorelacja z Wiekiego Wybuchu.

"Luck and Strange" to pewnie najbardziej intymne nagranie Gilmoura od czasów, kiedy w Pink Floyd grał jeszcze ktoś utalentowany, a więc na dwóch pierwszych płytach formacji (jasne, że się wyzłośliwiam i przesadzam, ale przesadzam tylko trochę). Zawiedzeni będą natomiast pewnie miłośnicy prog-rocka, bo tego - mimo personalium - na albumie niewiele. Ale oni niech się nie martwią. Mają przecież Porcupine Tree, a więc floydowskiego ripoffa. Jakoś przetrwają. Tymczasem normalna reszta świata dostała przyzwoitą piosenkowo płytę, która ani nie jest wielką sztuką, ani żadnym szczególnym muzycznym wydarzeniem. Ot, przyjemną, leniwą płytą.

David Gilmour "Luck and Strange", SONY

7/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas