Mark Knopfler "One Deep River": Wielka amerykańska włóczęga [RECENZJA]
Paweł Waliński
Na swoim dziesiątym studyjnym albumie Mark Knopfler udowadnia, że nadal jest w ścisłej czołówce urodzonych na Wyspach Brytyjskich jankesów, a rzeką z tytułu płyty wcale nie jest jego rodzima Clyde, a tak naprawdę Mississipi albo Missouri.
Mark Knopfler, przyznam bez bicia, zawsze był dla mnie ofiarą niekompetencji i zmanierowanych gustów radiowców związanych z "Trójką" i tym podobnymi archaicznymi muzycznie instytucjami. Ofiarą w tym znaczeniu, że rzeczeni tak bezlitośnie katowali całą Polskę graniem w kółko Dire Straits, że po prostu nie dało się tego zespołu lubić. Więcej, odruchowo chciało się go nienawidzić, zanegować istnienie "Brothers in Arms" czy "Sultans of Swing", a z plakatu Knopflera zrobić sobie tarczę do rzutek.
Śmiem twierdzić, że odczucie było to dla nas, obecnie czterdziestolatków, odczuciem pokoleniowym, bo mniej więcej takie samo podejście do brytyjskiej grupy miała większość moich zajmujących się w jakiś sposób muzyką rówieśników. Z tego właśnie powodu faktyczny geniusz songwriterski Knopflera odkryłem późno, bo bodaj przy okazji jego drugiego, fantastycznego solowego albumu, "Sailing to Philadelphia". Tu już żaden zdziadziały wąsaty radiowiec nie uprzedzał utworu onanistycznymi zachwytami i tyradą mającą mnie przekonać, że nawet jeśli kompletnie nie słyszę w odgrywanym utworze arcydzieła, to z pewnością ów arcydziełem jest, a ze mnie po prostu ignorant, profan i ladaco.
Kiedy już do obcowania ze Szkotem nikt mnie nie zmuszał, okazało się, że ów - szczególnie na płaszczyźnie country i folku - ma sporo do zaoferowania. Dziesiąta płyta w jego dyskografii, choć nie stanie się zapewne moją ulubioną, niewiele tu zmienia. Już od pierwszych taktów poznajemy bezbłędnie z kim mamy do czynienia. To charakterystyczne ogrywanie melodii "na około", które ongiś męczyło przy Dire Straits tu staje się sednem. A kiedy w "Smart Money" do Knoplfera dołącza grający na gitarze hawajskiej Greg Leisz (nagrywał m.in. z Davidem Crosbym i Joni Mitchell), dostajemy bilet na teleportację wprost w sam środek jakiejś appalaskiej pipidówy, gdzie jest biednie, ludzie są smutni, a za mieszkanie nierzadko służy wysłużona campingowa przyczepa. Ponownie dziw bierze, jaki poziom amerykańskości i wiarygodności w niej osiąga urodzony przecież w Glasgow muzyk.
Czy zespół bierze się tu za bluesa, walc, folk czy country, wszędzie wyczuwalny jest bezbłędny groove, przypominający może dokonania T-Bone'a Burnetta (jeśli go nie znacie, koniecznie sprawdźcie, to wielka instytucja muzyki amerykańskiej, nagrywał z Dylanem, Greggiem Allmanem czy Royem Orbisonem). Groove i immersja, bo "One Deep River" jest na tyle spójna, że można niesprawiedliwie uznać ją zrazu za monotonną. To jednak nieprawda. Tu jest wiele do odkrycia. Warstw, struktur, smaczków, a wszystko to ukryte za maską pozornej prostoty. Choć dobrze, pójdźmy na kompromis, mimo że album jak ulał pasuje do długiej podróży samochodem, na tę okoliczność, dla własnego bezpieczeństwa, stosujmy jednak coś w stylu Motörhead czy Judas Priest.
Nie wolno też zapomnieć o stronie narracyjnej. Knopfler nie jest może wywołanym już dziś Dylanem, Neilem Youngiem czy Springsteenem, ale ciężko nie ulec czarowi jego skromnych, prostych opowieści o skromnych i prostych ludziach z ich skromnymi i prostymi historiami. Bohaterach raczej tła niż pierwszego planu, nierzadko - cytując za Rynkowskim - "za młodymi na sen, za starymi na grzech". A nie obejdzie się i bez reportażu, jak w przypadku "Tunnel 13" traktującym o zuchwałej kradzieży kolejowej, jakiej w 1923 roku w Oregonie dokonali trzej bracia DeAutremont. Bardzo, ale do bardzo solidny album, Panie Knopfler.
Mark Knopfler "One Deep River", Universal
7/10