Anvil "One and Only": Prawie jak... [RECENZJA]

Na swoim dwudziestym albumie Anvil nadal kują ten swój metal. Aż dziw bierze, z jakim wigorem, zważywszy na długość i przebieg ich kariery.

Zespół Anvil wydał album "One And Only"
Zespół Anvil wydał album "One And Only"Brian KillianGetty Images

Patrząc na przypadek Anvil trudno się nie wzruszyć. Proste uczciwe chłopy, które metalowi oddały całe swoje serducha, ale o prawdziwy sukces tylko się otarły. Wspominałem o tym już przy okazji recenzji ich poprzedniego albumu, ale o tym wszak nigdy dość: koniecznie obejrzyjcie sobie dokument "Anvil: the Story of Anvil" (reż. Sacha Gervasi, 2008), jeden z najlepszych i jednocześnie najbardziej wzruszających dokumentów muzycznych, jakie kiedykolwiek powstały. Zobaczycie tam duże (czy wręcz już zdziadziałe) dzieciaki, które mimo przeciwności, które prosto w twarz rzuca im los, starają się jednak przeć do przodu, bo wierzą w swoje marzenia. Fatalizm ich sytuacji polega jednak na tym, że by owe spełnić, zwyczajnie nie mają wystarczających umiejętności. I szczęścia. Może przede wszystkim szczęścia. Naprawdę nie sposób, widząc to, nie sięgnąć po chusteczki.

Od czasu nakręcenia rzeczonego dokumentu, a może właśnie za jego sprawą, sytuacja ekipy Steve'a "Lips" Kudlowa (tak, serio, "Kudłow") trochę się poprawiła. Film zapewnił im pewną dozę wiralności i zwyczajną ludzką sympatię nie tylko i wyłącznie fanów kwadratowego klasycznego metalu. Rzeczywistość przekonuje jednak, że miejsce, w którym się obecnie znajdują, to zdecydowanie ich szklany sufit. Powodów jest co najmniej kilka. Począwszy od tego, że grają gatunek, który lata świetności dawno ma już za sobą, przez to, że nie załapali się też na falę revivalu owego gatunku, po fakt, że na jego łonie zwyczajnie nie są kapelą wybitną. Dodajmy do tego niekoniecznie najbardziej zachęcający image i totalnego pecha do managementu.

"One and Only" tylko solidny dowód na to, że Anvil po prostu nie doskakują półeczki z tymi najlepszymi. Kiedy zbliżają się do speed czy thrash metalu są mniej agresywni i przekonujący, niż większość teutonów i sąsiadów z południa (Anvil pochodzą z Kanady), natomiast kiedy bliżej im do heavy metalu, czy hard rocka, zjada ich Anglia i Szwecja. Energia niby jest, techniczny skill też nienajgorszy, ale właściwie przy każdym numerze z nowej (acz nie tylko) płyty możemy w mgnieniu oka wyszukać w pamięci formację, która gra bardzo podobnie, tylko lepiej.

Dla przykładu: "Fight for Your Right" to mniej przekonujący Motörhead. Otwierający album "One and Only" to jakby stadionowy hymn Manowar, ale bez "tego czegoś". "Feed Your Fantasy"? Mötley Crüe na końcówce baterii. "Heartbroken"? Udo Dirkschneider zrobiłby to lepiej. "Gold and Diamonds"? Spróbujcie sobie choć przez chwilę wyobrazić, co z tego numeru zrobiliby Judas Priest, a przede wszystkim sam Halford. I tak dalej, i tak dalej.

To naprawdę fantastyczni kolesie, tak etosowi, że bardziej się nie da i czuję do nich (co pewnie jest już nad wyraz czytelne) ocean sympatii, ale rzeczywistości nie da się zakłamać. "One and Only", czy - szerzej - Anvil w ogóle, to po prostu przeciętniaki. I super, że od paru lat w końcu nie muszą zajmować się wożeniem posiłków w tanich cateringach albo pracą na budowie i że mogą utrzymywać się z grania. Należy im się to jak psu buda, bardziej niż komukolwiek innemu na świecie. Smutna prawda jest jednak taka, że lepiej już nie będzie, wyżej nie podskoczą. Choćbyśmy nie wiem jak życzyli sobie, żeby choć raz, wbrew zdrowemu rozsądkowi, było jak w bajce albo amerykańskim filmie. Nie, nie będzie.

Anvil "One and Only", Mystic

5/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas