Nine Inch Nails na Open'er Festival 2025: "Walczył jak debiutant" [RELACJA]
Koncert Nine Inch Nails wyjaśnił dość dobitnie kilka rzeczy. Jedną z nich jest to, że Trent Reznor jest geniuszem. Nie tylko dlatego, że dostał Grammy, Oscara czy Złoty Glob. Nie tylko dlatego, że ma w dorobku kilka wybitnych płyt, z czego jedna zmieniła historię muzyki rockowej, a druga filmowej. Jego siła polega na tym, że obłędny perfekcjonizm nie odbiera mu pasji z grania. Dokładnie to można było zobaczyć na scenie w Gdyni.

Ostatnio we Wiedniu Nine Inch Nails zagrali monumentalny koncert, którego jedyną wadą było to, że nie pojawił się na nim żaden utwór z "The Fragile". W przypadku występu na Open'erze ten problem udało się załatwić już na wstępie. Bo jeśli jest jeden idealny kawałek na początek koncertu NIN, to jest to ambitny, rozbudowany i potężny "Somewhat Damaged".
To nie była przystawka, gra wstępna czy nieśmiałe powitanie. To był prosty komunikat: nie bierzemy jeńców, nie będzie półśrodków, wjeżdżają dania główne. Co zresztą pokazały następne utwory: "Wish" i "March of the Pigs". To przypomniało o tym, że mamy do czynienia z zespołem wybitnie koncertowym. Grupą, której wielka kariera nabrała rozpędu właśnie od tych kawałków zagranych w czasie koncertu w Woodstock w 1994 roku. Wtedy Nine Inch Nails zmieszało publiczność z błotem i przejechało się po niej swoim industrialnym czołgiem. Akurat w Gdyni, wyjątkowo tym razem, zabrakło błota, ale występ robił wrażenie swoją siłą. Choć skład zespołu nie ma nic wspólnego z tym, który grał w 1994, to jeden, starszy już o trzydzieści lat człowiek wystarczy, by energia pozostała.
Jednak kluczem do koncertu na Open'erze okazała się setlista. Skrojona idealnie na potrzeby festiwalu. Reznor poskromił swoje artystyczne ambicje, zrezygnował z ambientowych lotów, filmowych wstawek i zagrał klasyczny festiwalowy set z kawałkami, które dały mu sławę. Machnął ręką na mniej ciekawą środkową część swojej kariery z takimi płytami, jak "Year Zero" czy "Slip".
Mieliśmy więc podróż przez świat NIN. Stąd pochowanie Boga, który "nikogo nie obchodzi" w jednym kawałku, które przeradza się w rozmowy z nim w następnym. Rytualne podróże do świata Charliego Mansona czy przeżywanie pustki samotności. Wszystko w ustach utytułowanego milionera, zaangażowanego taty z obrączką na palcu brzmi dość ekscentrycznie. Tekstowo na pewno bardziej autentycznie brzmią jego ostatnie produkcje z "Copy of A" czy "Shit Mirror". I tu dochodzimy do pewnego paradoksu tego koncertu, który kręcił się wokół zasady: zespół lepiej bawił się na nowych piosenkach, a publiczność na starych. Jednak nawet jeśli ktoś lubi tylko wczesne dokonania NIN, to i tak może docenić precyzyjne, powalające brzmieniem "Find My Way". Najważniejsze jednak, że Reznor regularnie wrzucał hity: było "Closer" w tanecznej odsłonie, narastające "The Hand That Feeds" czy rozbudowane "The Perfect Drug".
Jedynym momentem, gdy Reznor odszedł od sprawdzonego scenariusza, było "God Break Down the Door", w którym lider NIN zaczął grać na saksofonie. Utwór zdecydowanie lepiej brzmi na płycie niż na koncertach. Na szczęście ten występ szybko się skończył, a NIN powróciło na sprawdzone tory. Całość została zwieńczona pięknym, przejmującym zakończeniem w postaci "Hurt".
Jeśli chodzi o oprawę, zespół postawił na ascezę. To dobrze, bo z minimalizmem jest Reznorowi do twarzy. Nic nie odciągało uwagi od samej muzyki i koncertu. Bez zbędnego dźwięku, obrazu czy słów. Najfajniejsze było jednak to, że na scenę w Gdyni wyszedł gość, który nie musi sobie nic udowadniać, ale walczył o sympatię publiczności jak debiutant.