Mystic Festival 2025: To był ich ostatni koncert w Polsce! [RELACJA]
Trzeci, a w zasadzie drugi pełnoprawny dzień Mystic Festival 2025 już za nami. Tym razem zobaczyć mogliśmy zespoły takie jak Stray From The Path, Hatebreed, Cradle of Filth, Opeth czy King Diamond. Sprawdźcie, co ciekawego się wydarzyło!

Swój festiwalowy dzień zacząłem od koncertu nowojorskiej formacji Stray From The Path. Hardcore podszyty Rage Against The Machine'owymi zagrywkami i wściekłymi wokalami od Andrew Dijorio. Choć zdecydowanie potrzebowali trochę czasu, żeby rozgrzać publiczność, nie było to spowodowane brakiem energii, bo wokalista biegał od rogu do rogu i wymachiwał nogami w powietrzu. Dostaliśmy kawałki takie jak "Shot Caller", "Fortune Teller", "III" czy "Kubrick Stare" (swoją drogą, bardzo podobała mi się wielka flaga w tle, w "Warholowym" stylu z twarzami Jacka Nicholsona).
Był to bardzo dobry występ, z drobnymi potknięciami - w pewnym momencie sprzęt Thomasa Williamsa odmówił posłuszeństwa i pół kawałka grali bez niego - ale nie zmienia to faktu, że pokazali prawdziwą klasę. Szczęśliwi ci, którzy się tam pojawili, ponieważ był to ostatni koncert tego zespołu w Polsce, a już niebawem nie zobaczymy ich absolutnie nigdzie. Stray From The Path niedawno wydali swój pożegnalny album "Clockworked", a po trasie koncertowej schodzą ze sceny, dlatego nie było chyba lepszego momentu na zobaczenie ich, niż teraz.
Wielka ulewa na Mystic Festival 2025
Z myślą, że za chwilę na scenie pojawi się jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie zespołów tego festiwalu, tylko na chwilę udałem się na Main Stage, by zobaczyć Green Lung. Wielką zagadką jest dla mnie fakt, że trafili oni na dużą scenę, bo nie przyciągnęli aż takich tłumów, a sam w sobie występ był mocno przeciętny, dlatego czym prędzej udałem się na Park Stage, by zobaczyć Hatebreed.
Bez zbędnego przedłużania był to dla mnie absolutny zwycięzca tego dnia festiwalu. Prześwietny koncert z fenomenalną energią. Jamey Jasta bawił się razem z publicznością, biegał, skakał, nakręcał do circle pitów i crowdsurfingu, aż nagle zza sceny została wytoczona wielka dmuchana kula. "Ball of Death" towarzyszyła nam przez następne kilka utworów i wędrowała od sceny, aż po namiot dla nagłośnienia. W pewnym momencie niestety zaczęło trochę kropić, ale występ był tak świetny, że postanowiłem to zwyczajnie ignorować. Z perspektywy czasu, był to spory błąd, który kosztował mnie kilka następnych koncertów. Set Hatebreed dobiegał końca, dostaliśmy już przebojowe "Destroy Everything", a zespół zbierał się do zagrania "Raining Blood" (bardzo ironiczne) Slayera i wtedy się zaczęło. Ulewa była na tyle potężna, że sami muzycy uciekli ze sceny, a ja stojący tuż pod nią szukałem schronienia, choć w sumie nie wiem po co, bo i tak cały byłem już przemoczony.
Niestety temperatura też spadła wtedy dość mocno, więc jedynym, co mogłem zrobić, aby uniknąć odchorowywania tego przez następne kilka dni, to lecieć do pokoju zmienić ubranie, przez co ominęło mnie Archogat... Nad Jinjer niespecjalnie ubolewałem, ponieważ nigdy nie trafiała do mnie ich muzyka, nawet w ujęciu na żywo, a widziałem ich dość niedawno, bo przed Sepulturą w katowickim Spodku. Wróciłem na końcówkę Cradle of Filth i przynajmniej zdążyłem usłyszeć "Her Ghost In The Fog".
Następnie szybka podróż na Main Stage, aby zobaczyć starzejącego się jak wino Michaela Akerfeldta z Opeth. Wciąż piękny głos i jeszcze piękniejsze growle, ale po "§1" i "Master's Apprentices" uciekłem na Desert Stage, gdzie doświadczyłem drugiego najlepszego koncertu tego dnia.

Eyehategod dostarczyli solidną dawkę sludge'u z kawałkami takimi "New Orleans Is the New Vietnam" czy "Kill Your Boss". Wszystko tam grało, od chaotycznej energii, aż po brud gęsty jak smoła, lejący się z głośników. Absolutnie fenomenalny występ, po którym na chwilę udałem się na Chaotian, którzy bardzo przyjemnym dla ucha death metalem podgrzewali klubową atmosferę.
Wielką gwiazdą tego wieczoru był oczywiście King Diamond, który zabrał publiczność w podróż przez swój zakręcony świat. Występ ten bardziej przypominał teatralne horrorowe widowisko niż zwykły koncert. Były laleczki, były tańce i zmieniająca się sceneria, przypominająca zakręcony szpital. Usłyszeć mogliśmy m.in. "Halloween", "Welcome Home", "The Invisible Guests" czy oczywiście "Abigail". Klasyka nigdy nie wychodzi z mody, a King Diamond, mimo wieku pokazał naprawdę fenomenalną formę.
Pod koniec na chwilę udałem się na Park Stage na genialny set od The Bug, który swoją drone'ującą, industrialną elektroniką stworzył bardzo dystopijny i przestrzenny klimat. Świetne wybrzmiewały dźwięki, które służyły za perkusyjny szkielet tej bliżej nieposkładanej i mrocznej całości. Mam szczerą nadzieję, że uda mi się jeszcze doświadczyć tego w klubowym settingu.