Reklama

Zespół Europe i historia największego przeboju. "Szaleństwo"

Kiedy po wielkim sukcesie Abby wiele osób myślało, że Szwecja będzie musiała jeszcze długo czekać na kolejne takie hity, pojawili się oni. Zaczynali jako zespół heavymetalowy, ale ich największy przebój może kojarzyć się raczej z elektroniką, a nawet disco - i grupa ma na to niezłe wytłumaczenie. W połowie lat 80. Europe, bo o nich mowa, podbili wszystkie możliwe listy przebojów dzięki piosence ”The Final Countdown”. Muzycy do dzisiaj nieźle dzięki niej żyją i są najlepszym dowodem na to, że czasem warto zaryzykować.

Kiedy po wielkim sukcesie Abby wiele osób myślało, że Szwecja będzie musiała jeszcze długo czekać na kolejne takie hity, pojawili się oni. Zaczynali jako zespół heavymetalowy, ale ich największy przebój może kojarzyć się raczej z elektroniką, a nawet disco - i grupa ma na to niezłe wytłumaczenie. W połowie lat 80. Europe, bo o nich mowa, podbili wszystkie możliwe listy przebojów dzięki piosence ”The Final Countdown”. Muzycy do dzisiaj nieźle dzięki niej żyją i są najlepszym dowodem na to, że czasem warto zaryzykować.
Zaczynali jako heavymetalowcy. Ich kariera poszła jednak w innym kierunku /Krasner/Trebitz /Redferns /Getty Images

Chyba nikt na świecie nie jest w stanie zliczyć, ile popularnych zespołów zaczęło od grania cudzych utworów. Na pewno do tego grona zalicza się Europe, chociaż grupa na początku swojej działalności nazywała się jeszcze Force. Muzycy wiedzieli, że chcą podbić rynek, ale nie bardzo mieli czym, bo brakowało im własnych utworów. Zabrali się więc za robienie coverów. Poza tym artyści musieli na początek nauczyć się porządnie grać, a przecież najlepiej zrobić to na dobrze znanych piosenkach. Kiedy muzycy zorientowali się, że idzie im już całkiem nieźle, wokalista zaproponował, żeby zaczęli tworzyć swoje rzeczy i przyniósł na próbę kilka pomysłów.

Reklama

Historia Europe. "Kariery? Z takimi fryzurami?"

Grupa nagrała taśmę demo i z dumą zaniosła materiał do kilku wytwórni. Szwedzi liczyli na to, że niedługo będą wybierać najlepszą ofertę, ale zamiast tego czekał ich zimny prysznic. Firmy wcale nie zachwyciły się zespołem. Na początek artyści usłyszeli, że aby w ogóle marzyć o karierze, muszą zacząć śpiewać po szwedzku. Nie są przecież Abbą, żeby liczyć na podbicie zagranicznych rynków. Kolejna wytwórnia odmówiła w nieco mniej krytycznym stylu. Force usłyszeli, że może piosenki nie byłyby takie złe, gdyby udało się ściszyć te hałaśliwe gitary. Muzycy dowiedzieli się też, że ekipa z takimi fryzurami nie ma szans, żeby trafić na plakaty, więc zanim artyści w ogóle pomyślą o wielkich scenach, powinni pobiec do fryzjera.

To jest właśnie ten moment, w którym wielu artystów się załamuje i odpuszcza marzenia o wielkiej karierze. Jednak nie po to ktoś nazwał swój zespół Force, żeby poddać się przy pierwszych trudnościach, prawda? Artyści nie mieli może "planu B", ale postanowili stworzyć więcej piosenek. Gdyby któraś okazała się naprawdę świetna, wytwórnie mogłyby zrezygnować ze swoich wymagań. Poza tym muzycy chodzili jeszcze do szkół, więc nie musieli nagle szukać pracy i nie czuli presji poza tą, którą sobie narzucili.

"To jakieś szaleństwo. Nie możemy tego wykorzystać"

Mniej więcej w tym czasie wokalista wymyślił coś, co w przyszłości miało zapewnić grupie praktycznie nieśmiertelność. Artysta nazywał się jeszcze wtedy oficjalnie Rolf Magnus Joakim Larsson, ale po tym, jak w szkolnej bibliotece zobaczył "The Tempest", czyli "Burzę" Szekspira, postanowił przybrać pseudonim Joey Tempest. Tak się złożyło, że pewnego dnia muzyk pożyczył od szkolnego kolegi syntezator. Korg Polysix - to Joey dokładnie pamięta - jeszcze pachniał nowością. Wokalista postanowił nagrać melodię, która chodziła mu po głowie. Tempest zamknął się w piwnicy i zagrał kilka dźwięków, które kilka lat później nucił już cały świat. 

Artysta wspominał w magazynie "Metal Hammer": "Wiedziałem, że ten fragment coś w sobie ma. Nie potrafiłem tylko stworzyć z niego całej piosenki". I tu leżał problem. Od czego są jednak w życiu przypadki? Biuro menedżmentu zespołu mieściło się naprzeciwko klubu, do którego muzycy często zaglądali. Pewnego wieczoru w tym miejscu miał się odbyć pokaz laserów. Menedżer zasugerował więc, żeby Joey podrzucił obsłudze próbkę nagrania, dla zabawy, bo syntezatory akurat świetnie pasowałyby do takiego wydarzenia. Miał rację. Po tym pokazie wokalista i basista spojrzeli na siebie i już wiedzieli, że to dobry materiał na piosenkę. Tempest wrócił do domu, popracował nad utworem i przyniósł nagranie na próbę zespołu. Nie wszyscy byli zachwyceni. Gitarzysta John Norum przyznał wprost: "Moja pierwsza reakcja: 'to jakieś szaleństwo. Nie możemy tego wykorzystać. Na szczęście mnie nie posłuchali'". Zanim jednak to "szaleństwo" stało się przebojem, minęło jeszcze kilka lat.

Tymczasem wokół grupy nareszcie zaczęło się coś dziać. Dziewczyna wokalisty zgłosiła Force do rockowego konkursu talentów w Szwecji. "Rock-SM" cieszyło się sporą popularnością, bo o nagrody postanowiło zawalczyć około czterech tysięcy artystów. Zanim jednak doszło do jakichkolwiek występów i oceniania, Joey zgłosił się do kolegów z pewną propozycją. Muzyk stwierdził, że Force nie będzie dobrą nazwą dla ekipy, która rzeczywiście chce robić karierę i trzeba znaleźć coś "z wyższej półki".

Artysta kupił spory zapas piwa i spotkał się z resztą grupy, a kiedy panowie byli już po paru butelkach, zestresowany, zdradził im swój pomysł. Muzycy wiele razy słuchali wspólnie albumu Deep Purple "Made in Europe", więc rozumieli inspirację, ale samą propozycję przyjęli z rezerwą. Ostatecznie wszyscy się zgodzili i po kilku miesiącach nikt już nie pamiętał o Force, tym bardziej, że nowa nazwa okazała się dla grupy wyjątkowo szczęśliwa. Zespół wygrał konkurs, a wokalista i gitarzysta dostali dodatkowe wyróżnienia. Europe odniosło jeszcze jedno zwycięstwo: w pakiecie z gratulacjami grupa otrzymała kontrakt płytowy.

Lepszego momentu nie będzie

Tym razem ani głośne gitary, ani długie włosy muzyków dla nikogo nie były problemem. Podobnie zresztą jak angielskie teksty. Debiutancki album Europe, zatytułowany po prostu "Europe", ukazał się w 1983 roku i może nie podbił od razu całego świata, ale bardzo dobrze sprzedał się w Szwecji i... Japonii. Świetnie poradziła sobie też kolejna płyta, "Wings of Tomorrow", którą muzycy wydali rok później. Przy tym albumie najważniejsze nie były jednak wcale wyniki na listach, lecz to, że grupa dostała ofertę międzynarodowego kontraktu. Artyści byli zachwyceni tym, że ktoś nareszcie dostrzegł ich potencjał. 

To był bardzo dobry czas dla Europe, bo ekipa nareszcie zaczęła się czuć pewnie na rynku. Do tego muzycy byli przekonani, że są w stanie stworzyć świetne piosenki, więc postanowili dać z siebie wszystko przy okazji nowej płyty. Joey wiedział, że to czas, aby zespół spróbował czegoś nowego, pokazał się od nieco innej muzycznej strony i nareszcie nagrał TĘ piosenkę. Utwór skomponowany przez Tempesta na pożyczonych klawiszach nie miał szans trafić na żaden z wcześniejszych krążków Europe, bo zupełnie nie pasował do reszty utworów. Teraz jednak artyści chcieli "nowego otwarcia", więc nie mogło być lepszego momentu.

Kosmiczne inspiracje. Jak powstało "The Final Countdown" Europe?

Joey wrócił do kompozycji, która trwała ponad sześć minut, co nie wszystkich zachwycało, za to nie miała jeszcze tekstu. Wokalista zastanawiał się, co najlepiej będzie pasować do utworu, który ma w sobie sporo energii, ale też trochę melancholii. Wrócił do czasów dzieciństwa. Muzyk przez wiele lat marzył o tym, żeby zostać astronautą. Ojciec artysty był pilotem i czasem zabierał syna do pracy, żeby pooglądał maszyny od środka. Nic dziwnego, że pierwszym singlem, jaki Tempest kupił w życiu, było "Space Oddity".

Te fascynacje odezwały się później w "The Final Countdown", bo wokalista wyobraził sobie ludzi, którzy opuszczają ziemię, a ktoś odlicza czas do ostatniego statku, który odlatuje z planety. "Puszczałem tę piosenkę chyba sto razy i śpiewałem, aż przyszły mi do głowy odpowiednie słowa" - zdradził Joey w rozmowie z "UCR". Nie bez znaczenia był fakt, że całą płytę Europe produkował Kevin Elson, który pracował między innymi z Journey. On dodatkowo przekonywał zespół, że klawisze to świetny pomysł i rockmani absolutnie nie powinni się ich bać.

Singel "The Final Countdown" ukazał się w 1986 roku i nawet sami jego autorzy nie spodziewali się, że osiągnie aż taki sukces. Początki tej piosenki nie były jednak łatwe. Utwór spotkał się z umiarkowanym zainteresowaniem, więc nikt już nie robił sobie nadziei, że wydarzy się coś więcej. Pewnego dnia jednak zespół dostał faks z informacją, że piosenka jest na pierwszym miejscu list przebojów w Holandii. Wkrótce dotarły kolejne wiadomości, a w sumie "The Final Countdown" zapewniło Europe numery jeden w 25 krajach. Zespół niemal z dnia na dzień zyskał niesamowitą popularność, a plakaty artystów pojawiały się w muzycznej prasie tuż obok innych gigantów - i właścicieli podobnych fryzur - grupy Bon Jovi. Nie wszyscy członkowie zespołu byli jednak zachwyceni takim sukcesem, chociaż przecież czekali na niego od dawna.

Gitarzysta, ten sam, który na początku nie chciał nagrywać "The Final Countdown", był zdegustowany dużą dawką klawiszy na nowej płycie i opuścił Europe jeszcze przed wydaniem albumu. Zrobił to również z powodu prywatnych problemów i poważnego nadużywania alkoholu, ale to już inna historia. Niektórzy muzycy marudzili też, że chcieli być rockmanami, a nagle muszą występować z playbacku w tandetnych programach telewizyjnych, ale w końcu zrozumieli, że to cena sławy. Artyści zresztą błyskawicznie przekonali się, jak wygląda prawdziwa popularność. Kiedy przyjeżdżali na koncerty, w wielu miastach fani dobijali się do samochodów, którymi podróżowali członkowie Europe, a w Azji muzycy musieli zapomnieć nie tylko o spacerach po mieście, ale nawet o opuszczaniu pokojów hotelowych, bo grupy ludzi krążyły po korytarzach, licząc na spotkanie swoich idoli.

Dzisiaj "The Final Countdown" to jedna z najpopularniejszych piosenek w historii. Nie singel sprzed lat, lecz utwór, który cały czas pojawia się przy okazji wydarzeń sportowych, programów telewizyjnych, a nawet jest grany na weselach. Nieźle, jak na piosenkę, która miała być po prostu dobrym kawałkiem na otwarcie koncertów. Członkowie Europe zarzekają się, że nadal uwielbiają ten przebój i nigdy im się on nie znudzi. Jak powiedział magazynowi "Louder" Joey: "Kocham te uśmiechy na twarzach ludzi, kiedy na koncercie wchodzą pierwsze dźwięki". Grupa przyznaje przy tym, że granie "The Final Countdown" jest jak oglądanie ulubionego filmu - niby wiadomo, co się wydarzy, a za każdym razem można mieć ciarki na plecach

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Europe | John Norum | Joey Tempest
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy