Woodstock 1969: legendarny festiwal był organizacyjną porażką. To cud, że nie doszło do tragedii

Publiczność festiwalu Woodstock 1969 / Owen Franken - Corbis / Contributor /Getty Images

Jeśli jakakolwiek impreza na świecie mogłaby się nazywać festiwalem wolności, to na pewno był to "Woodstock '69". To właśnie do idei tego wydarzenia nawiązywał od początku Pol'and'Rock Festival, który zresztą swego czasu oddawał hołd legendarnej imprezie nawet w swojej nazwie. Na szczęście polski festiwal nie brał przykładu z amerykańskiego poprzednika przy samej organizacji, bo ta pozostawiała wiele do życzenia. A co takiego miał w sobie Woodstock '69, że przyciągnął setki tysięcy ludzi i zapisał się w historii?

Legendy nie muszą być idealne. Ci, którzy pamiętają ten festiwal ze swojej młodości, ale oczywiście tylko z opowieści, a także ci, którzy znają go wyłącznie ze zdjęć sprzed lat i archiwalnych nagrań, nie mają pojęcia, że impreza miała niezwykłego honorowego patrona. Był nim... chaos. 

Woodstock ’69 rozpoczął się 15 sierpnia i trwał trzy dni, ale niewiele brakowało, żeby w ogóle się nie odbył. Dzisiaj organizatorzy wielkich festiwali na miesiąc przed rozpoczęciem imprez, są w ferworze przygotowań. Szefowie Woodstocku na miesiąc przed imprezą szukali nowej lokalizacji dla festiwalu. Okazało się, że mieszkańcy okolicy, w której miały się odbywać koncerty, zaprotestowali i zablokowali imprezę. Na szczęście w ostatniej chwili udało się znaleźć rezerwowy teren. Max Yasgur udostępnił swoją farmę w Bethel, w stanie Nowy Jork. 

Zrobił to jednak pod warunkiem, że na festiwal przyjedzie nie więcej niż 50 tysięcy osób. Farmer ze zgrozą obserwował później, jak na jego teren zjeżdża prawie pół miliona ludzi, ale było już za późno. Najzabawniejszy w tej historii był fakt, że Yasgur, potentat branży nabiałowej, okazał się później konserwatywnym republikaninem, który popierał wojnę w Wietnamie. Biznesmen potrafił jednak liczyć i stwierdził, że festiwal tylko pomoże jego farmie.

Reklama

Czytaj też: Brutalny koniec Ery Miłości. Zamordowali go na koncercie

Woodstock 1969: legendarny festiwal z wieloma problemami

Wydarzenie organizowali: Michael Lang, Artie Kornfeld, Joel Rosenman i John P. Roberts, czyli ludzie, którzy działali na muzycznym rynku do spółki z biznesmenami. Okazało się, że takie połączenie uratowało imprezę. Lang miał bowiem bardzo luźne podejście do organizacji, a Rosenman i Roberts za wszelką cenę chcieli zachować profesjonalizm. Kiedy pojawiały się przeszkody, Lang mówił, że "jakoś to będzie", a jego koledzy próbowali szybko ratować sytuację. Michael miał już doświadczenie w pracy przy imprezach, bo choćby rok wcześniej współorganizował Miami Pop Festival. 

Wydarzenie dla 25 tysięcy osób było jednak niczym w porównaniu do tego, co miało się dziać w Bethel. Na dodatek z perspektywy biura w prestiżowej lokalizacji na Manhattanie wszystko mogło wydawać się łatwe i bezproblemowe. Rzeczywistość okazała się nieco bardziej skomplikowana.

Nie ma biletów? Nie ma problemu!

Może dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale impreza miała problem z zaangażowaniem gwiazd. Organizatorzy wymarzyli sobie festiwal z wielkimi nazwiskami, a te nazwiska wcale nie były takie chętne do udziału w pierwszej edycji. Muzycy czekali pewnie, aż wydarzenie nabierze rangi. Zmienili zdanie, kiedy kontrakt na występ podpisała grupa Creedence Clearwater Revival, wtedy spora gwiazda. Formacja dostała za koncert 10 tysięcy dolarów. Później artyści trochę żałowali i niezbyt dobrze wspominali festiwal, bo okazało się, że grali praktycznie w południe, czyli wtedy, gdy ludzie odsypiają szaleństwa poprzedniego wieczoru. 

Jedno jest pewne: zgoda Creedence Clearwater Revival dała pozostałym do zrozumienia, że impreza nie jest żadną "ściemą" i można spokojnie podpisywać umowę. Organizatorzy zresztą nie szczędzili pieniędzy, bo przecież wydarzenie miało nie tylko się zwrócić, ale jeszcze przynieść spore zyski. Taki był przynajmniej plan w biurze na Manhattanie. Na farmie w Bethel okazało się, że wiele osób przyjechało bez biletów, ale każda z nich bardzo chciała wziąć udział w festiwalu. Ci fani mieli sporo szczęścia, bo organizatorzy nie dali rady na czas zamontować ani bramek, ani punktów sprzedaży biletów, ani nawet specjalnego ogrodzenia przy wejściu. Domyślacie się, co to oznaczało?

Nie trzeba już nawet wspominać o tych, którzy zjawili się na miejscu bez wejściówek i wcale nie zamierzali ich nabywać. Szefowie imprezy wpuścili wszystkich, żeby nie doprowadzić do niebezpiecznych sytuacji. Zresztą i tak wiedzieli już, że uczestników będzie znacznie więcej, niż obiecywali właścicielowi terenu, bo wskazywały na to wyniki przedsprzedaży. Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami?

Artyści spóźniali się na własne koncerty

Woodstock '69 był planowany jako wielkie wydarzenie muzyczne. Organizatorzy mieli szeroko zakrojone plany i próbowali zaprosić wiele gwiazd. Niektórzy artyści odmówili: The Beatles byli w studiu, The Rolling Stones odpadali, bo Mick Jagger był na planie w Australii, The Doors nie zachwycili się pomysłem i później żałowali, a Frank Zappa odmówił, bo... tak. Nie znaczy to jednak oczywiście, że line-up był słaby. Zagrali między innymi: Joe Cocker, Santana, Janis Joplin, Grateful Dead, The Who, Jimi Hendrix i Jefferson Airplane. W sumie na Woodstock '69 wystąpiło około 30 artystów. Gwiazdy może i były dowożone limuzynami, ale wcale nie pławiły się w luksusach. Dlaczego? Wszystko przez popularność imprezy. 

Wieść o "festiwalu pokoju i miłości" tak się rozniosła, że na imprezę ściągnęły tłumy. Przed wejściem ustawiały się gigantyczne kolejki, a okolica była kompletnie zakorkowana. Władze Bethel też niewiele pomogły, bo przecież festiwal miał być imprezą dla maksymalnie 50 tysięcy ludzi, a miasto nie było w stanie opanować logistycznie dziesięciokrotnie większej publiczności. Efekt był taki, że w korkach potrafili utknąć artyści, którzy zamiast zameldować się na scenie, stali gdzieś w aucie, kilkanaście kilometrów od terenu imprezy. Doprowadzało to do komicznych sytuacji, kiedy ktoś musiał grać dłużej, żeby nie było zbyt wielkiej przerwy w programie. Zdarzało się też, że na scenie pojawiał się artysta, który co prawda nie był umówiony na koncert, ale akurat mógł zagrać w momencie, kiedy ktoś z line-upu stał w korku. Dzięki temu na Woodstock ’69 wystąpił na przykład John Sebastian, założyciel grupy The Lovin’ Spoonful.

Technicy modlili się, żeby nie doszło do tragedii

Festiwal nawiedziło też to, co jest zmorą organizatorów wszystkich tego typu wydarzeń: kiepska pogoda. Dzisiaj jednak szefowie imprez są przygotowani na wszelkie okoliczności, mają plany ewakuacji, są nawet na świecie miejsca, w których po deszczu osusza się teren w nocy. Festiwal sprzed ponad pół wieku był jednak, jak wiadomo, organizowany w wielkim chaosie, więc jeśli spadł deszcz, trzeba było z tym żyć.

Ekipy techniczne modliły się, żeby kable zasilania położone pod ziemią, a później tonące w błocie, nie doprowadziły do tragedii. Obsługa miała też stan przedzawałowy, kiedy obserwowała słupy oświetleniowe i inne instalacje, zamontowane w ziemi, zamieniającej się później w wielkie bajoro. Błoto nie przeszkadzało jednak festiwalowiczom. Niektórzy próbowali jeszcze przez jakiś czas chronić ubrania, ale kiedy okazało się, że to nie ma sensu, wiele osób po prostu zrobiło sobie z taplania się w błocie i skoków do niego świetną zabawę. Widać to idealnie na archiwalnych zdjęciach.

Chwila wolności

Joel Makower, autor głośnej książki "Woodstock: The Oral History", stwierdził odważnie, że ludzie postrzegają Woodstock '69 przez pryzmat słynnego dokumentu z 1970 roku, który zresztą został nagrodzony Oskarem. Film, jak wiadomo, można wyedytować, a rzeczywistości się nie da. Prawie pół miliona osób faktycznie odwiedziło festiwal, a wiele milionów zna imprezę wyłącznie dzięki dokumentowi i to takie wspomnienia najczęściej pozostały w pamięci pokoleń. Nazwa Woodstock nie wzięła się znikąd. Miała nawiązywać do miejscowości, którą uwielbiali artyści. W latach 60. powstała tam nawet komuna, a okolicznymi mieszkańcami zostali choćby Van Morrison, Jimi Hendrix i Bob Dylan

Organizatorzy festiwalu chcieli więc przenieść ducha tego miejsca na swoją imprezę i trzeba przyznać, że im się to udało. Wbrew wszelkim przeciwnościom losu i mimo licznych problemów Woodstock '69 okazał się wielkim wydarzeniem. Nie tylko muzycznym zresztą, bo festiwal stał się po prostu zjawiskiem społecznym. Młodzież epoki dzieci kwiatów chciała uciec od polityki, kapitalistycznych wartości i po prostu szarej rzeczywistości. Miejscem tej ucieczki stała się właśnie legendarna impreza. Na festiwalowym terenie było słychać hasła nawołujące do pokoju i wolnej miłości. Na imprezie był przy okazji wyjątkowo łatwy dostęp do używek, tym bardziej że amerykańska policja odpuściła sobie na czas festiwalu ściganie za narkotyki. 

Pete Townshend z The Who wspominał, że LSD było nawet w kawie, którą wypił przez przypadek przed koncertem. Policyjne raporty wymieniały jednak tylko dwie śmiertelne ofiary przedawkowania na Woodstock ’69, co brzmi aż niewiarygodnie przy tak dużej liczbie uczestników. Festiwal nie zmienił też mentalności ludzi ani nie wywołał "epidemii rozwiązłości", przed czym ostrzegali konserwatyści krytykujący imprezę. Uczestnicy koncertów pobawili się, zaszaleli, a potem wrócili do szarej rzeczywistości. Zostały im wspomnienia, może niekoniecznie idealnie zorganizowanego festiwalu, ale za to imprezy, która pokazała, że świat chociaż przez chwilę może wyglądać inaczej niż zwykle.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama