Sziget Festival 2023: dzień szósty. Czy chcesz wrócić do normalnego świata? [RELACJA]
Wszystko co dobre, szybko się kończy - mówią i nie ma to żadnego odniesienia do Szigetu. Bo dobre jest, ale żeby się szybko kończyło, to bym nie powiedziała. Troszkę żartuję oczywiście, ale faktem jest, że jest to najdłuższy festiwal, na jakim kiedykolwiek byłam, i że w którymś momencie nie wie się nawet, który to już dzień. Ale choćby Sziget trwał i dwa tygodnie, to wychodząc z wyspy ostatni raz, i tak wpada myśl: "Eeej, naprawdę to już koniec?".
Obiecałam potwierdzić po szóstym dniu, więc: tak, było zdecydowanie mniej kurzu niż w zeszłym roku. Więcej mat na ziemi, zraszacze i straż polewająca drogi zrobiły robotę. Całkiem wyeliminować się tego kurzu nie da, ale organizatorzy zrobili, co mogli.
Zobacz również:
- Sziget Festival 2023: dzień piąty. Polacy są wszędzie [RELACJA]
- Sziget Festival 2023: dzień czwarty. Nikt nie stoi, wszyscy tańczą [RELACJA]
- Sziget Festival 2023: dzień trzeci. "Wciąż nie chce się spać" [RELACJA]
- Sziget Festival 2023: dzień drugi. Dan Reynolds tańczy, kobiety piszczą [RELACJA]
- Sziget Festival 2023: dzień pierwszy. "Przez moment, gdy tańczę, jestem wolna"
Szósty dzień. Idąc spod głównej sceny i koncertu Dzsúdló, ze sceny Petőfi usłyszałam coś, co mnie mocno zainteresowało. Podeszłam i okazało się, że już znam ten zespół z poprzedniej edycji i wtedy też mi się podobał. Anna and the Barbies. Fajnie było zachwycić się dobrym rockiem znowu. Na Global Village trochę klezmerskiej muzyki od Pulkes. Czy muszę pisać, że standardowo cała sala tańczy z nami?
Jako druga na dużej scenie wystąpiła girl in red. "Jak skończę, to wbijam w ten tłum, to będzie dobra zabawa. Ale najpierw muszę zaśpiewać kilka piosenek" - stwierdziła na początku koncertu. Organizatorzy nazwali ją "rockowo-popową sensacją" i śmiało można się zgodzić. Ale jeszcze bardziej niż muzyka, urzekła mnie jej naturalność. Zapraszam do mojego TOP3 koncertów z dużej sceny, obok Mumford & Sons i Florence and the Machine.
Na węgierskiej scenie tym razem spokojniej za sprawą muzyki Solére, obok natomiast, na Europe Stage - The Mary Wallopers. Zespół, który ma szansę zapełnić dziurę w moim zbiorze irlandzkiej muzyki, zostawioną tam przez Rumjacksów, których nadal kocham, ale jestem obrażona za wywiad, który się nie odbył.
Przejście do globalnej wioski nie zmieniło za bardzo klimatu, bo na scenie już grali Bohemian Betyars. "Bohém" - tu się możemy domyślić, co to znaczy, natomiast "betyár" to dawne określenie na młodych rozbójników, takich trochę Robin Hoodów, a teraz oznacza "młodych nędzarzy, wybierających własną drogę". Nie da się stworzyć lepszego opisu tego zespołu. Muzycznie, jeśli lubicie Yugoton, to przypadnie wam do gustu. Słyszałam tam motyw z "1000 kawałków", przysięgam! Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziałam pod tą sceną tylu osób, co na koncercie Bohemian Betyars. Czy dziwi mnie to? Wcale, bo skakało się do tego, że hej. Czy podobały mi się wszystkie koncerty z Global Village, na których tam byłam? No owszem, nie poradzę, takie to jest miejsce.
Na Freedome Sleaford Mods. Brytyjska grupa zauważona nawet przez NME, bo była nominowana w kategorii "Najgorszy zespół". Niektórzy, przez teksty, nazywają ich "kontynuacją tradycji punka", więc wszystko się zgadza. Jason Williamson sam określił swój zespół jako "elektroniczną, minimalistyczną punk-hopową tyradę dla klasy robotniczej". Kiedyś w naszych redakcyjnych polecajkach pisałam o Meryl Streek i myślałam, że więcej takich nie znajdę, a tu jednak są. Ludzi pod sceną nie było za dużo (smutek!), bo a) nie jest to prosta muzyka w odbiorze, b) na głównej scenie za chwilę miała zaczynać Billie Eilish.
Koncert Billie Eilish to duże wydarzenie, bo to pierwszy z jej jedynie siedmiu koncertów w Europie podczas obecnej trasy. Tylko że... stojąc pod sceną i słysząc piski, które były odpowiedzią na każde słowo wokalistki, miałam wrażenie, że poważnie zawyżam tam średnią wieku, a to nie jest jednak takie oczywiste, jeśli ma się 25 lat. Nie ujmuję temu koncertowi, bo było to szaleństwo i w zasadzie nie ma się do czego przyczepić, tylko po prostu trzeba lubić ten styl. Zakończenie festiwalu jak najbardziej z przytupem.
Skupiłam się na pisaniu o tych największych scenach, ale oczywiście to nie wszystko. Jest strefa chilloutu na plaży, jest wioska NGO, Magic Mirror, gdzie poruszane są tematy związane z LGBT. To też na Szigecie ważny temat, bo tutaj społeczność LGBT nie organizuje żadnych marszów równości, oni tu po prostu są. I bardzo dobrze, że jest takie miejsce choć przez te sześć dni, gdzie nie muszą się przejmować walką o prawa. Życzę tego światu, żeby każdy mógł sobie spokojnie żyć.
Wracając do innych scen - jest też Tribute Stage, jest Colosseum, które nigdy nie zasypia, jest Party Arena i DropYard, gdzie za dnia można pooglądać b-boyów i b-girls albo pokazy jazdy na BMX-ach, a wieczorem przyjść na hiphopowy koncert. Jeszcze w trakcie ostatnich występów na pozostałych scenach odpalają się te mniejsze, gdzie DJ-e proponują tańczenie do rana.
Przy wyjściu z terenu festiwalu jest taki baner z pytaniem, czy na pewno chcesz wrócić do normalnego świata. No... po trzech dniach będzie trudno, ale skoro trzeba. To co, do zobaczenia za rok chyba. Co, Sziget?