Sziget Festival 2023: dzień czwarty. Nikt nie stoi, wszyscy tańczą [RELACJA]
Przepraszam, jaki mamy dzień tygodnia? Można to w sumie rozpoznawać po tym, ile osób przemieszcza się po festiwalowym polu. I bardzo dobrze, że wczoraj była niedziela, bo można było sobie we względnym spokoju posłuchać pięknego koncertu Mumford & Sons.
Wiem, że im więcej ludzi na festiwalu, tym większe robi wrażenie. Zgadzam się jak najbardziej, myśląc sobie, że "wow, pół miliona osób", i patrząc na zdjęcia z dronów, które pokazują ten tłum głów pod główną sceną. Ale nie ukrywam też, że dużo lepiej się egzystuje, jeśli nie musisz co krok mówić "sorry" i przepychać się między grupkami ludzi. Zwłaszcza jeśli nie jesteś w podobnym stanie, co większość.
Czwarty dzień rozpoczęłam od mocnej reprezentacji folkowej. Najpierw węgierski Kacaj, który jest doskonałym dowodem na to niby banalne stwierdzenie, że muzyka łączy pokolenia. No i jeśli ktoś pomyśli teraz "Meh, folk", to nic bardziej mylnego, bo Kacaj łączą w sobie wszystko od alternatywnego rocka do hip hopu. Nie ma nudy.
Następnie estoński duet Puuluup. Kiedy dwóch panów w garniturach, z czego tylko jeden w butach, wyszło na scenę, nikt się nie spodziewał, co tu się zaraz wydarzy. W dodatku do wykorzystania mieli tylko swoje głosy, looper i po jednym kannelu na głowę. "U nas jest bardzo mało ludzi w kraju, więc łatwo być samotnym. Czasem się trzeba do kogoś odezwać, tylko trudno nam tak podejść i powiedzieć 'Cześć, zostańmy przyjaciółmi'. Umiejętności społeczne no... Nie mamy ich. Dlatego zaczęliśmy używać loopa, bo przynajmniej mamy wrażenie, że mówimy i ktoś nam odpowiada" - powiedzieli w pewnym momencie i tak mnie to rozmiękczyło, ojejku. I muzycznie, i z umiejętności prowadzenia koncertu, i z kontaktu z publicznością - 10/10, panowie.
Na dużej scenie Arlo Parks i tutaj najlepiej było widać, jak się przerzedziło. Bez problemu można było dojść stosunkowo blisko sceny i jeszcze mieć nawet trochę przestrzeni dla siebie. Chyba chętniej posłuchałabym tego koncertu w jakimś klubie, gdzie miękki głos Parks miałby intymniejszy klimat do wybrzmiewania. Tak czy tak, polecam iść, jeśli będziecie mieli możliwość, warto.
Dobra, i teraz poważnie - jaka jest szansa trafić dwa razy, na dwóch różnych festiwalach na koncert tego samego węgierskiego zespołu? Dzięki Jazz Around, dzięki wam wiedziałam od razu po spojrzeniu w line-up, że na Mörk warto przystanąć.
Jeśli będę jeszcze kiedyś na Szigecie, to potwierdzę, ale jest szansa, że przywożenie stąd skocznych ukraińskich zespołów, to będzie moja mała tradycja. Ostatnio Luiku, teraz Kommuna Lux. To znaczy, ustalmy coś - Luiku nic mi nigdy nie przebije, ale można próbować, każdemu dam szansę. No i za to uwielbiam Global Village, że tu są zawsze takie zespoły, przy których nikt nie stoi, wszyscy tańczą albo chociaż troszkę podrygują.
Z zespołem Mumford & Sons to też drugie spotkanie w tym roku i tak samo piękne, jak podczas Mad Cool Festival. Sztuką jest teraz zainteresować ludzi bez fajerwerków, wymyślnych strojów, rzucania balonów w publiczność i ściągania koszulek. Nic osobistego, panie Reynolds, proszę sobie nie przeszkadzać. No ale tutaj wychodzi czterech facetów w koszulach i trampkach i na półtorej godziny hipnotyzują publiczność. Ponownie łezka w oku była. Za to ludziom, którzy przychodzą pod scenę nie na koncert, tylko pokrzyczeć do siebie, nie powiem, co bym robiła, bo to nielegalne.
Spod głównej sceny prosto pod namiot węgierskiego radia, gdzie zaczęli alternatywni Platon Karataev. Naprawdę, jeśli ktoś chce poznać coś nowego i dobrego, to Węgrzy są kopalnią świetnych zespołów! Przez nich odwlekło się przemieszczenia na Nothing But Thieves i niczego nie żałuję.
Była też w tym roku na Szigecie polska reprezentacja - na Europe Stage pojawił się Baasch. W ubiegłym roku byli Vołosi i Bubliczki, kiedyś jeszcze m.in. Kapela Ze Wsi Warszawa czy Mitch & Mitch. Kto za rok? Może by tak Sad Smiles, na przykład? Poradziliby sobie tutaj na bank.