Sziget Festival 2023: dzień drugi. Dan Reynolds tańczy, kobiety piszczą [RELACJA]
Od razu widać, że piąteczek, bo ludzi było zdecydowanie więcej. Muzycznie ten dzień nie był dla mnie, ale czy i tak bawiłam się przednio i znalazłam coś, czego będę słuchać od teraz na co dzień? Mocno zdziwiłabym się, gdyby było inaczej.
Tak, pierwszy przystanek był na Global Village. Tak tylko zobaczyć, co się dzieje! Koncertu akurat nie było, ale za to trafiłam na cyrk. Taki bez zwierzątek oczywiście. Indyjski Circus Raj - połączenie muzyki, sztuczek i humoru, coś w sam raz na rozpoczęcie dnia.
Na głównej scenie w tym czasie występowali panowie z Carson Coma, wyróżnieni m.in. europejską nagrodą MTV dla najlepszego węgierskiego wykonawcy. Plusik za rozbudowaną scenografię i dodatkowe 12 osób (o ile nikogo nie pominęłam), które siedzą na scenie przez cały koncert tylko po to, żeby robić za tło i przypominać o ostatnim wydanym albumie "IV". Muzycznie - przyjemne, do pobujania się, ale dla mnie to chyba tyle.
Tak przeczekałam do koncertu, który koniecznie chciałam zobaczyć, czyli do występu norweskiego zespołu Gangar. To kolejny z paczki grup folk-rockowych, przy czym tutaj skrzypce są naprawdę na pierwszym planie. Zainteresować ludzi praktycznie samym instrumentalem nie jest łatwo. Oni sobie z tym poradzili, tak jak m.in. Vołosi w ubiegłym roku. Jeśli ktoś lubi, hm, może... Jelonka, to Gangar też mu podejdzie.
W drodze na koncert Yungbluda trafiłam jeszcze na francuską kompozytorkę Lucie Antunes. Kompozytorkę, perkusistkę i perkusjonalistkę, której eksperymenty zatrzymały mnie pod namiotem Freedome na dłużej. Ludzi nie było zbyt wiele, co jest z jednej strony dziwne, a z drugiej wcale nie, bo klimat tego koncertu zdecydowanie odbiegał od letniej Island of Freedom. To jeden z tych koncertów, z których wychodzi się z niepokojem.
Ludzi na Lucie było mało, bo cała reszta stała pod dużą sceną, słuchając Yungbluda. Też w końcu trafiłam, posłuchałam, nie przekonał mnie. Ale nie jestem tutaj żadnym wyznacznikiem, bo jak słyszę określenie "pop punk", to trochę mną wzdryga. Szybki przegląd, co dzieje się dalej - na DropYard Co Lee, na scenie Petőfi miły do posłuchania, popowy Fiúk.
Dłuższe zatrzymanie znowu pod Global Village, gdzie zdążyli rozłożyć się Kobo Town. Panowie pochodzą z Kanady, kierowani są przez wokalistę z Trynidadu i grają muzykę, będącą połączeniem wszystkich najradośniejszych gatunków. Jest więc ska, reggae, calypso i wszystko inne, co nie pozwala się choćby na chwilę zatrzymać. A jeśli ludzie nadal tańczą pod sceną, choć na głównej zaczynają Imagine Dragons, to sami rozumiecie.
Po poprzednim tekście jeden pan napisał mi, że żaden ze mnie dziennikarz, jeśli na Florence and The Machine poszłam jedynie z ciekawości. Więc przepraszam, jeśli jestem ignorantem, niech się pan na mnie nie gniewa, ale Imagine Dragons na co dzień też nie słucham. Choć i tak się okazało, że prawie wszystkie kawałki znam, czy to mnie rozgrzesza?
W każdym razie trzeba przyznać, że to był pięknie dopracowany show, a Dan Reynolds wie jak zawładnąć publicznością, a przede wszystkim jak zmusić tę żeńską część do pisków. Choć podobno na niektórych koncertach rozbiera się bardziej. Zaraz będzie szansa zobaczyć zespół w Polsce, więc z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nikt się nie zawiedzie.
Świetny humorek po ostatnim koncercie na dużej scenie zepsuło trochę wychodzenie z festiwalu, bo sprawne przepchanie tylu osób przez jeden most jest tak prawdopodobne jak to, że ludzie w końcu stwierdzą, że każdy może sobie słuchać, czego chce. A na poważnie, czekanie na wyjście to mniejsza, bo każdy jest na festiwalu przygotowany na kolejki, ale ludzie słusznie pisali, że to był dość niebezpieczne. Jak to napisała jedna pani: "Panika była absolutnie realna". Sziget, oddajcie H-Bridge!