Kłótnie i najgorsza forma w życiu. 30 lat albumu "Songs of Faith and Devotion" Depeche Mode

Martin Gore i Dave Gahan z Depeche Mode /JOHN MACDOUGALL/AFP /East News

Nagrywanie płyty "Songs of Faith and Devotion" grupy Depeche Mode to był ogromny trud według producenta. Nie tylko dla niego było to trudne zadanie. Muzycy w tym czasie żyli w ogromnym stresie, zespół był w fatalnej formie, do tego Dave Gahan miał trudny okres w życiu. To nie brzmi jak idealne warunki do tworzenia dobrego albumu, prawda? Mimo to grupie udało się nagrać jedną z najlepszych płyt w swojej karierze. Krążek "Songs of Faith and Devotion" obchodzi w tym roku 30- lecie wydania.

Depeche Mode szybko zyskali popularność na rynku, ale dopiero płyta "Violator" z 1990 roku zrobiła z nich prawdziwe gwiazdy. "Enjoy the Silence" słychać było dosłownie na każdym kroku, a grupa kolekcjonowała nagrody, platynowe płyty i świętowała kolejne sukcesy. Na przykład takie, że na trasie promującej "Violator" Depesze zagrali dla ponad miliona fanów, a ich produkcję woziło po świecie 11 ciężarówek, co było najlepszym wyznacznikiem statusu na rynku. Wydaje wam się, że czegoś takiego nie można zepsuć? No to posłuchajcie.

Reklama

Restauracje i "dieta używkowa"

Kiedy już opadł kurz po szaleństwie związanym z "Violator", artyści postanowili zabrać się za kolejny album. To normalna kolej rzeczy, że zespoły żyją w trybie: płyta-trasa-wakacje-płyta-trasa-wakacje. Tym razem jednak nie było już tak łatwo jak na początku kariery. "Violator", który przyniósł grupie wielki sukces, okazał się wtedy jej największym przekleństwem. 

Muzycy wiedzieli, że cały świat oczekuje od nich co najmniej powtórki świetnego albumu, a nic nie działa tak destrukcyjnie jak presja. No, może jeszcze stres związany z popularnością, a Dave Gahan był wtedy pod dużą presją. Wokalista rozstał się z żoną, którą - jak sam przyznał - notorycznie zdradzał i okłamywał. Muzyk zamieszkał w Hollywood Hills, zaczął jeździć Harleyem i korzystał z uroków Los Angeles, również tych niekoniecznie legalnych. Po równo ostrzyżonym, uśmiechniętym chłopaku z plakatów, nie było już śladu. Gahan zapuścił włosy, zrobił sobie tatuaże i mocno schudł. 

To ostatnie było wynikiem trudnego okresu w jego życiu i dał się wszystkim we znaki podczas nagrywania płyty. Wokalista przyznał w jednym z wywiadów, że dopiero koledzy uświadomili mu, że dzieje się z nim coś złego: "Zmieniłem się. Nie miałem świadomości tego, dopóki nie spotkałem się z Alanem, Martinem i Fletchem. Wyraz twarzy każdego z nich na mój widok mnie rozwalił". 

Nic dziwnego, tym bardziej że koledzy Dave'a prowadzili zupełnie inne życie. Alan Wilder zaszył się na wsi i tworzył swój poboczny projekt Recoil, Martin Gore zajmował się świeżo narodzonym dzieckiem, a Andy Fletcher został restauratorem. Każdy z panów wiódł więc raczej spokojne, ułożone życie. Każdy oprócz Gahana. Wokalista przeżywał do tego fazę pod tytułem "nie ma już prawdziwych rockandrollowców" i planował obsadzić siebie w tej roli. 

Muzyk miał też wizję, że Depeche Mode nie mogą już być słodkim zespołem chłopaków z syntezatorami, w nowym wcieleniu potrzebują gitar, brudu i mroku. Ten plan akurat udało się zrealizować w stu procentach.

Krew, pot i łzy

Płytę "Songs of Faith and Devotion" wyprodukował Flood, do dzisiaj jeden z najsłynniejszych producentów na świecie. Depeche Mode poznali go już przy okazji poprzedniego albumu, więc postawili na sprawdzonego człowieka. Flood zdążył podpatrzeć u U2, jak świetnie sprawdza się tworzenie płyty, kiedy członkowie zespołu mieszkają przez jakiś czas razem, w jednym miejscu, więc doradził to też tym razem Gahanowi i spółce. Gdyby tylko wiedział, co go czeka. 

Depesze wynajęli willę w pięknej okolicy w Madrycie, chociaż określenie willa brzmi lepiej, niż miejsce faktycznie wyglądało. Andy Fletcher wiele razy powtarzał, że dom był bardzo klaustrofobiczny. W piwnicy powstało studio, a pozostała część stała się na wiele miesięcy domem muzyków. Dodatkowe sesje nagraniowe odbyły się później jeszcze w Hamburgu i Londynie, ale tylko w Hiszpanii artyści mieszkali wspólnie, co wywoływało dodatkowe napięcia. Przy wcześniejszych albumach każdy wracał po pracy do swojego domu albo pokoju hotelowego i mógł odetchnąć. Tu nie było takiej możliwości. Sesje, które miały być sielanką, okazały się więc koszmarem dla wszystkich. 

Muzycy szukali pomysłów, Gore jak niczego innego bał się, że piosenki okażą się słabe, a Gahan izolował się, szukając spokoju między nagraniami. Nawet szef wytwórni Mute, Daniel Miller, był zszokowany tym, co zobaczył podczas wizyty w willi. Miller wspominał w magazynie "Electronic Beats": "Martin i Fletch siedzieli jak zwykle na kanapie i czytali brukowce. Alan ćwiczył grę na perkusji w drugim pokoju. Jeden z dźwiękowców spał w studiu z nogami na konsolecie. Dave był u siebie, w ciemnościach, z zasłoniętymi oknami i malował. Flood w tym czasie próbował coś wykrzesać z tego, co miał. Atmosfera była okropna, wręcz toksyczna". Daleko od sielanki, prawda? 

"Songs of Faith and Devotion" faktycznie stało się dla Flooda jednym z najgorszych wspomnień w karierze, czymś z cyklu "producent płakał, jak składał". Artysta wiele razy wspominał, że robienie tej płyty było dla niego mordęgą. Flood starał się złożyć to, co grupa mu dawała w jakąś sensowną całość, ale sporo się przy tym namęczył. Nic dziwnego, że nawet Fletch wspominał sesje do tego albumu jako coś strasznego. Klawiszowiec obiecał sobie wtedy "nigdy więcej", bo zawsze uważał, że tworzenie muzyki powinno być dobrą zabawą, a tu było wszystkim, tylko nie tym.

Najgorsza forma w życiu

Trudno powiedzieć, jak to się właściwie stało, że z tak fatalnych sesji powstała tak dobra płyta. Andy Fletcher sam był zaskoczony tym, że grupa w najgorszej formie w swojej historii stworzyła coś takiego i uważał, że być może to presja tak dobrze wpłynęła na efekt. Próbował nawet tłumaczyć Gore'owi, że w stresie lepiej pracuje, ale to tylko dodatkowo rozwścieczało Martina. 

Muzycy byli tak zdesperowani, że testowali nową strategię - grali coś tylko dla zabawy, dla rozluźnienia i liczyli, że przyniesie to efekty w postaci lepszych piosenek. Nie przynosiło, za to wprowadzało jeszcze większy stres. A jednak w tym bólu powstawały, jakimś cudem, świetne piosenki. Im bardziej muzycy się od siebie oddalali, tym więcej emocji miały w sobie utwory. Również Gahan był chwalony za bardzo dobre wokale na płycie. Alan Wilder zresztą przez lata pracował z Davem nad tym, żeby jak najlepiej wykorzystać jego głos na płytach. Jak na ironię, w pełni udało się to na ostatnim albumie z udziałem Wildera. Dave raczej nie chwali się swoją rolą w tworzeniu "Songs of Faith and Devotion", chociaż przez wiele lat powtarzał, że "Condemnation" może być jego najlepiej zaśpiewanym utworem.

Atmosferę w grupie trochę poprawiły przenosiny do Hamburga. Co prawda zespół spędził tam, w porównaniu do Madrytu, niewiele czasu, ale jeśli muzycy w sześć tygodni skończyli osiem piosenek, to już o czymś świadczy. Artyści spotykali się tylko w studiu, mieszkali już osobno, a wymierne efekty pracy dały im nareszcie jakąś motywację. Nie wszystko jednak wyglądało różowo. Dopiero podczas pobytu w Niemczech grupa odkryła, w jak złym stanie i jak bardzo uzależniony jest Gahan. Jak na ironię, wokalista rzadko pojawiał się wtedy w studiu, ale kiedy już przychodził coś nagrać, to efekty były rewelacyjne. 

Gorzej było jednak z ogólną formą Dave'a, a wkrótce nałóg artysty zaczął się wymykać spod jakiejkolwiek kontroli. Muzyk wiele razy otarł się o śmierć, a ratownicy w Los Angeles nadali mu nawet przydomek "Kot", bo nie mogli uwierzyć, że tyle razy udało mu się przeżyć rzeczy, które normalnego człowieka już by zabiły. Gahan doznał na przykład problemów z sercem podczas koncertu promującego "Songs of Faith and Devotion" i pozostali muzycy musieli improwizować na scenie. W kolejnych latach zresztą  ledwo przeżył przedawkowanie. 

Te sytuacje, podobnie jak problemy z prawem, w końcu go otrzeźwiły - i to dosłownie. W drugiej połowie lat 90. muzyk nareszcie poszedł na odwyk. "Songs of Faith and Devotion" i trasa koncertowa po tej płycie już na zawsze jednak pozostaną wspomnieniem nałogu Gahana i najgorszych, najbardziej mrocznych lat jego życia.

Pożegnanie w prezencie urodzinowym

Ostatecznie płyta została dokończona jeszcze podczas krótkich sesji w Londynie i ukazała się w 1993 roku. Nie jest wielką tajemnicą, że album kosztował wytwórnię majątek, ale wydatek szybko się zwrócił. Płyta błyskawicznie zebrała świetne recenzje, a w wielu krajach, na przykład Wielkiej Brytanii i USA, wylądowała na pierwszych miejscach list sprzedaży. Fani byli co prawda zaskoczeni nową odsłoną grupy, ale ewidentnie pokochali Depeche Mode w mrocznym wcieleniu. Zresztą zespół zrobił wszystko, żeby podkreślić swoją przemianę. Nawet pierwszy singel, "I Feel You", został wybrany tak, żeby jak najbardziej odróżniać się od syntezatorowej przeszłości. 

Pamiętacie rekordową trasę po płycie "Violator"? "Devotional Tour" okazało się jeszcze większym przedsięwzięciem. Zespół odwiedził 27 krajów i zagrał dla ponad dwóch milionów ludzi. Z zewnątrz wszystko sprawiało wrażenie wielkiego sukcesu, ale za kulisami nie działo się zbyt dobrze. Gahan zatapiał się w nałogu, Fletch zmagał się z depresją, a Gore pił na umór, zresztą też miał z tego powodu parę medycznych "incydentów". Problemy najbardziej jednak odbiły się na Wilderze, który czuł się przepracowany i nierozumiany przez kolegów. Artysta podczas trasy zrozumiał, że nie da rady dłużej tak funkcjonować i odszedł z grupy, dokładnie w swoje 36. urodziny.

Takie wydarzenia pewnie zniszczyłyby wiele zespołów, ale Depeche Mode jakimś cudem znaleźli się wśród tych nielicznych, którzy muszą upaść na samo dno, żeby coś zrozumieć. Muzycy sami zresztą dziwili się, że wyszli z problemów cało, a najlepszym dowodem na "zmartwychwstanie" okazała się kolejna płyta, czyli "Ultra" z 1997 roku. Cóż może nie tylko Dave Gahan powinien nosić przydomek "Kot"?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Depeche Mode | Andy Fletcher | Dave Gahan
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy