Reklama

Depeche Mode "Memento Mori": będzie za czym tęsknić [FELIETON]

Ta płyta powinna wyjść późnią jesienią. Brzmienie jest chłodne, a przekaz nostalgiczny. Pierwszy utwór brzmi jakby nagrywano go w środku nocy, a ostatni chwilę przed nadejściem dnia. Obydwa są zresztą genialne. Andy Fletcher odszedł, a Dave Gahan i Martin Gore szykują się do pożegnania. Jeśli to ostania płyta w karierze Depeche Mode, to mamy do czynienia z pięknym, symbolicznym zakończeniem tej historii.

Ta płyta powinna wyjść późnią jesienią. Brzmienie jest chłodne, a przekaz nostalgiczny. Pierwszy utwór brzmi jakby nagrywano go w środku nocy, a ostatni chwilę przed nadejściem dnia. Obydwa są zresztą genialne. Andy Fletcher odszedł, a Dave Gahan i Martin Gore szykują się do pożegnania. Jeśli to ostania płyta w karierze Depeche Mode, to mamy do czynienia z pięknym, symbolicznym zakończeniem tej historii.
Dave Gahan i Martin Gore wydali płytę "Memento Mori" /Frazer Harrison /Getty Images

Podziwiam zespół za wykreowanie własnej subkultury, ale jednocześnie wiem, że nie ma nic gorszego niż rozmowa z typowymi "Depechami". Przy nich nawet fanatycy polityczni wydają się dość racjonalnymi ludźmi. Miłośnicy Depeche Mode są jak sekta, dla której kolejne płyty są tylko potwierdzeniem boskości. Mimo tego, że przynajmniej od 2001 roku wiemy, że mamy do czynienia z zespołem, który miewa poważne wtopy. Właśnie wtedy pojawił "Exciter", który miał przestrzeloną produkcję i kilka męczących utworów. 

Reklama

W ostatnich latach powodów do zwątpień sekta miała sporo: słabe "Delta Machine", nierówne "Spirit". Na szczęście pojawiały się też przebłyski nie pozwalające zapomnieć, że mamy do czynienia z geniuszami: radiowe "Precious", ciepłe "Jezebel" czy nakręcające "Should Be Higher". I tu dochodzimy do sedna zagadnienia: z albumów Depeche Mode można sporo wyciągnąć pod warunkiem, że nie traktuje się ich zbyt fanatycznie. Wtedy można się cieszyć z nowych wydawnictw, a nie nimi frustrować.

Nie da się oszukać metryki: Depeche nie będą już eksperymentować z muzyką taneczną czy pisać stadionowych hitów. "Memento mori" to taka bezpieczna wycieczka. Zamiast eksperymentów mamy tu znane brzmienia. Gore i Gahan mają ogromne doświadczenie i postanowili z niego skorzystać. W miejsce pompatyczności, znanej z ostatnich wydawnictw, mamy trochę minimalizmu. Gore i Gahan są subtelni. Nie chcą nagrać płyty przełomowej, tylko dobrą. Nie mamy tu popisów wokalnych czy muzycznych znanych z poprzednich płyt. Zamiast tego trochę wyrafinowania i elegancji. Słabiej jest, gdy melodie przegrywają z brzmieniami. Lepiej, gdy zespół pojawia się w lekko industrialnej odsłonie. Najlepiej, gdy stawia na elegancję i wyrafinowanie. Najgorzej, gdy grupa odpływa w stronę elektronicznego bluesa, gdzie Gore musi koniecznie dodać swoje chórki.

Cała tajemnica tej płyty polega na tym, że w ogóle nie musiała wychodzić. Zespół i tak wyprzedaje wszystkie trasy. Pojawiła się, bo Gore i Gahan nie chcą tylko odcinać kuponów. Mają coś do powiedzenia i po raz kolejny postanowili zawalczyć. Rewelacyjna recenzja "Memento mori" w Pitchforku czy negatywna w Interii pokazują, że ludzie lubią się kłócić o Depeche Mode. To taki zespół o którym trzeba mieć mocną opinię. 

Nie bardzo wiadomo tylko dlaczego. Prawda jest taka, że ostatnia wielka płyta Depeche Mode, to "Ultra", ostatnia dobra "Sounds of the Universe". "Memento mori" dobija do poziomu tej drugiej. Jest mroczna, oszczędna i hipnotyczna, czyli taka, jak najlepsze płyty Depeche Mode. Wiek jednak robi swoje i czasem jest trochę zbyt topornie: zarówno jeśli chodzi o melodie, co i teksty. Wszystko ratuje "Wagging Tonque", "Caroline's monkey" czy finałowe "Speak to me" - jeśli to piosenka, którą zespół żegna się z nami, to będzie za czym tęsknić.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Depeche Mode | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy