Depeche Mode "Memento Mori": Daj mi tę bułkę. Będziemy ją męczyć [RECENZJA]
Paweł Waliński
Pierwsza płyta Depeche Mode od czasu tragicznej śmierci Andrew Fletchera jest... nędzną płytą zespołu, który od trzydziestu lat jest.... kompletnie nieistotny.
Najpierw odniosę się do słonia w pokoju. Zaprawdę trzeba nie mieć rozumu i godności człowieka albo żyć w jakiejś niebywałej bańce, żeby promosy do pierwszej płyty wydanej po śmierci jednego z członków zespołu zdobić w zdjęcie, na którym pozostali żyjący siedzą przy stole, na którym leży czaszka. Może ktoś duetowi (już teraz, obecnie) Gahan/Gore źle podpowiedział? Może kwestia nieuwagi, ale naprawdę, to akurat coś, co w kontekście wysadza z siodełka. Teraz dalej, to jest o muzyce.
Depeche Mode, wybaczywszy im wszystkie słabe posunięcia, w tym funkcjonującą w anegdocie kradzież stylistyki od SPK środkowego okresu, przynajmniej w mainstreamie byli pewnym punktem odniesienia. Nierzadko mówi się o tym, że ten czy inny zespół uprawia "depeszadę". I wszyscy wiemy, przynajmniej umownie, o jakie granie chodzi. Połowa sceny gotyckiej z chęcią przyznaje się do bycia w sferze wpływów grupy z Basildon. A i o współczesnym electro popie trudno mówić, nie mając z tyłu głowy ich dyskografii co najmniej od "Black Celebration" po "Ultrę". Sęk jednak w tym, że po "Ultrze"... no właśnie. Po "Ultrze" właściwie panowie uprawiają sztukę dla sztuki. "Memento Mori" to tego zjawiska ciąg dalszy.
Depeche Mode. Recenzja "Memento Mori"
Owszem, otwierający album "My Cosmos Is Mine", gdzie nad industrialnym hałasem Gahan uprawia swoje bluesowe kaznodziejstwo, zapowiada nielichy ciężar gatunkowy. Tylko zaraz potem dostajemy "Wagging Tongue" i "Ghosts Again" - utwory jakby z rozdzielnika, które dawniej panowie po prostu schowaliby do szuflady. Łopatologia kompletna. Lepiej robi się w "Don't Say You Love Me", które ma w sobie autentyzm bluesowej piosenki gdzieś z Delty. Z krainy gdzie miłość i nóż nierzadko szły ze sobą w parze. A zaklęcie tego w walczyk tylko dodaje przekazowi siły. "My Favourite Stranger" zabiera nas w odmęty przeszłości, stojąc gdzieś pomiędzy "Black Celebration" i "Music for the Masses". Tylko czy ktokolwiek wie na co to i po co, skoro linia melodyczna znów tępa, wysilona, nie wiodąca w sumie nigdzie? "Soul With Me" to już Gore śpiewający po linii "Home" oraz swoich solowych wydawnictw, puszczający oko do blue eyed soulu z lat osiemdziesiątych. Końcowego okresu Roxy Music czy radiowych hitów Spandau Ballet. Z tym, że nadal do poziomu emocji "Home" z "Ultry" tu bardzo daleko.
Fajnym numerem, przynajmniej melodycznie i narracyjnie jest "Caroline's Monkey". To coś, co w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych mogliby nagrać The Cure. Gorzej, że Gahan i Gore znów robią z tego jakieś niemożliwe meandrowanie, refrenem właściwie przecinając obietnicę, że w tym numerze chodzi o cokolwiek. "Before We Drown"? Dajmy Davidowi rozpaść się na kawałki w piosence miłosnej. Rozpada się fajnie i to chyba najmocniejszy numer na płycie. Ale znowu w studiu tak potraktowany, że zamiast katharsis staje nam przed oczami sklep z galanterią. To nie Eurowizja, panowie. A już na pewno nie Eurowizja'88.
W "People Are Good" aż nadto daje o sobie znać solowa kariera Gore'a, z wszystkimi tymi mechanicznymi patentami, które znów wiodą nas do tego, z czego Depeche Mode bezczelnie czerpali, a więc momentu kiedy muzyka industrialna zaczyna swój flirt z tańcem. I znowu jest to numer, który więcej obiecuje, niż faktycznie dowozi. "Always You" - niezła piosenka, którą Everything but the Girl nawet daliby na płytę w 1991 roku, ale znów trzeba było ją zamęczyć jak przysłowiową bułę. Po co? "Never Let Me Go" to znów coś pomiędzy "Black Celebration", a The Cure z kanonicznego okresu. Jest nerw. Jest obietnica tajemnicy. Jest wszystko, co definiowało moment brzegowy między post-punkiem a nową falą. I pierwszy raz na tej płycie mamy Gahana śpiewającego po coś i o coś, namecheckującego "Never Let Me Down Again". Album zamyka "Speak to Me". Podniosłe i równie udane, co pierwszy numer na płycie.
Refleksje po lekturze są natomiast takie, że "Memento Mori" jest... wysilone i niepotrzebne. Chwilę temu recenzując płytę Host (sprawdź!) cieszyłem się, że Holmes z Machintoshem nie robią bezczelnego Depeche Mode worship. Gdyby w epoce Gore i Gahan nagrywali krążki takie jak "Memento Mori" nie byłoby nigdzie i nigdy żadnego Depeche Mode worship. Jak chciał klasyk, nie byłoby niczego. Wielka strata czasu. Płyta o nic i po nic.
Depeche Mode "Memento Mori", Sony
4/10