Host "IX": Ciągnie wilka do lasu [RECENZJA]

Paweł Waliński

Stało się to czego połowa fanów Paradise Lost bała się bardziej niż o własne życie, a druga pragnęła bardziej niż życia wiecznego. Mackintosh i Holmes wydali elektroniczną płytę.

Okładka albumu Host "IX"
Okładka albumu Host "IX"materiały prasowe

Pamiętacie jeszcze jak w połowie lat dziewięćdziesiątych tuzy wszelakich scen metalowych odkryły muzykę elektroniczną i zaczęły jak kot z pęcherzem nagrywać albumy z jednej strony inspirowane jakimiś Tangerine Dream czy innym progowym tałatajstwem, a z drugiej taneczne kocopoły wdzięcząc się do Depeche Mode, czy wreszcie rzeczy ukąszone industrialnymi brzmieniami spod znaku Ministry? Były takie czasy. Na szczęście słusznie minęły, a większość cypisów wróciła do szeregu, to jest do gitarowej strefy komfortu.

Nie inaczej było z Paradise Lost. I ci po flircie z dyskoteką musieli z podkulonym ogonem przepraszać się ze swoim klasycznym brzmieniem w obliczu oburzenia fanbase'u. Z tym, że akurat ich skok w bok miał niemało sensu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie bowiem, że "One Second" i "Host" były złymi płytami. "Believe in Nothing" to już owszem, bieda, ale tamte dwie? Superprzebojowe, a jednocześnie nie tracące wiele z charakterystycznej dla chłopaków z Halifaxu melancholii. Owszem, bardzo na prawach sentymentu, ale wracam do tych nagrań często i nawet słuchając tego w 2022 czy 2023 roku... zupełnie nie ma wstydu.

Fajnie więc, że Mackintosh i Holmes znów próbują takich brzmień, jednocześnie nie wprowadzając kolejnego zamętu w dyskografię Paradise Lost. Host, namecheckujący wiadomo co jest jednak ciut inną płytą niż wspomniane elektroniczne eskapady. I nic dziwnego. Nick i Greg nie są już tymi samymi ludźmi, jakimi byli przeszło dwadzieścia lat temu. Są pewnie lepszymi, dojrzalszymi kompozytorami, a i możliwości techniczne realizacji muzyki elektronicznej znacznie wzrosły. "IX" nie jest też jedynie bezczelnym Depeche Mode worship. Jeśli już to goth music worship, bo gama (oczywiście gotyckich i okołogotyckich) inspiracji wydaje się tu szersza niż u kresu poprzedniego tysiąclecia.

Zaczyna się niepozornie, bo "Wretched Soul" to zręczna ale jednak rozbiegówka. Trochę może w stylu rozbiegówek Diary of Dreams et consortes. Choć sama melodia inaczej opracowana pewnie bez problemu zmieściłaby się na "Icon". Bardziej dynamicznie robi się przy singlowym "Tomorrow's Sky". Pierwszy dowód, że Mackintosh nie stracił nic z umiejętności pisania fajnych piosenek. Czepiać się tu można chyba najwyżej wokalu Pana Prozaka, który chyba gra trochę zbyt bezpiecznie. Ale powiedzmy sobie otwarcie, Holmes nie jest i nigdy nie był wokalistą wybitnym. Na żywo, śpiewając czystym głosem fałszuje, a growl ma dosyć... antyczny. Jest jednak na tyle charakterystyczny, że ciężko go nie lubić.

"Divine Emotion" fajnie inkorporuje klawisze a'la dungeon synth. Z tym, że tak blisko mu do numeru poprzedniego, że... no mogliście panowie inaczej tracklistę poustawiać. Ciekawie dzieje się dopiero od połowy numeru, gdzie słyszymy i trip-hop, i bristol sound. "Hiding from Tomorrow" w końcu daje okazję, żeby trochę potańczyć. A i melodia, ocierająca się trochę o Placebo, daje radę. Tempo niestety znów zwalnia przy "A Troubled Mind".

I to jest chyba największa bolączka "IX". Tempa i powtarzalność. Skądinąd naprawdę ładne numery kompletnie nie mogą w tych warunkach rozkwitać. W studiu panowie nie oddali im należnej sprawiedliwości. Trochę jak byk rozpłodowy po kastracji. Miało być fajnie, miało być stadko cieląt, ale zdarzył się ciach i stadka nie ma, jest łezka w oku. A szkoda, bo te numery nierzadko miały potencjał bycia czymś więcej, niż są. Bryndzę przełamuje minimalnie "My Only Escape", dowodzący, że gdzieś jeszcze trwa ukradkowo jakiś proces kardiologiczny. I jeśli coś mi z tej płyty w pamięci zostanie to pewnie właśnie ten numer. Plus może jeszcze "Years of Suspicion", najbardziej bodaj paradajsowski numer na płycie, gdzie bardzo fajnie inkorporowano country'owe gitary. Oraz "Inquisition" brzmiące jakby było to nagranie Martina Halla (tego z Danii), Massive Attack, czy nawet... "Home" z "Ultry" Depeche Mode. Na koniec jeszcze najbardziej hostowa (w sensie płyty) piosenka Host czyli "Instinct". I finito.

I co jest? I jest niedosyt, bo fajnie to brzmi, świetnie nadaje się pewnie na soundtrack na pochmurny wieczór, albo patrzenie przez szybę zalanego deszczem tramwaju, to naprawdę przyzwoita płyta, ale... całościowo broni się jednak słabo. Przynajmniej mając na uwadze przebojowość "One Second" i "Host". Pamiętam, że gdzieś w okolicy 1998 roku walczyłem z niepełnosprytnym telefonem Siemens C35, żeby koniecznie w jego prymitywnym systemie tworzenia dzwonków MIDI nagrać biedną wersję "This Cold Life". Teraz mamy inną epokę. Teraz po prostu zgrałbym na telefon empetrójkę i podpiął jako dzwonek. Więc jest niby lepiej, łatwiej, skuteczniej. Ale jeśli chodzi o poziom muzyki Host nie jest lepiej ani skuteczniej. Jest gorzej. Zagubiły się, niestety, wszystkie ówczesne emocje.

Host "IX", Mystic

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas