David Bowie: Starman. Człowiek, który spadł na Ziemię [fragment książki]
Pod koniec listopada ukazało się drugie wydanie monumentalnej biografii Davida Bowiego - "Starman. Człowiek, który spadł na Ziemię". Poniżej możecie przeczytać obszerny fragment dotyczący okresu wydania przebojowej płyty "Let's Dance".
David Bowie zmarł 10 stycznia 2016 r., dwa dni po premierze swojej ostatniej płyty "Blackstar". Brytyjski wokalista miał 69 lat, od 18 miesięcy walczył z rakiem wątroby.
Pierwsze wydanie książki napisanej przez brytyjskiego dziennikarza Paula Trynkę na polskim rynku ukazało się w 2013 r. Teraz do księgarń trafiła poszerzona i uzupełniona wersja monumentalnej biografii jednej z największych legend muzyki.
---
Na północnej półkuli była wiosna, ale w Sydney i Carindzie świeciło złote jesienne słońce. David Bowie grał na gitarze w australijskim buszu albo świecił pośladkami na plaży w towarzystwie swojej China Girl. Fale uderzały o brzeg. Tymczasem na Manhattanie Carlos Alomar zbierał muzyków na największą światową trasę 1983 roku. Idąc za najnowszymi trendami współczesnego przemysłu muzycznego, David kręcił swe teledyski na plaży.
Jak wspomina Nile Rodgers, w trakcie kompletowania ścieżek do "Let's Dance" David przebywał w pokoju wypoczynkowym Power Station. Kiedy jednak nadszedł czas kręcenia teledysków, to on trzymał pieczę nad każdym aspektem produkcji Davida Maletta. "Let's Dance" zostało nakręcone w australijskim buszu, w wiosce przypominającej deltę Missisipi. David odśpiewał w barze piosenkę, a dwa dzieciaki z Aborygeńskiego Teatru Tańca odegrały historię z przesłaniem - jak wyjaśniał Bowie: "O tym, że źle jest być rasistą!". Jeśli chodzi o "China Girl", piosenkę zainspirowaną romansem Iggy'ego [Popa] z Kuelan Nguyen, to Bowie i Mallett wybrali w castingu studentkę i modelkę Geeling Ng, która maszerowała przez Chinatown w Sydney w stroju z epoki Mao, a na plaży odegrała "Stąd do wieczności", tarzając się z Davidem na brzegu morza. W tym idyllicznym otoczeniu para nawiązała romans. Wkrótce zamieszkali razem u Davida w Elizabeth Bay.
W 1967 roku przyjaciele Davida, tacy jak Tony Visconti, wyśmiewali starania Kena Pitta, by wypromować Bowiego jako wszechstronnego estradowca. W 1983 roku nowe medium, jakim były teledyski, stało się pełnoprawnym elementem promocji w EMI. Nowe amerykańskie skrzydło tej brytyjskiej wytwórni rozwijało się dynamicznie, a jego sukces wspomagały zespoły, które już od dekady szykowały klipy na potrzeby Top of the Pops, a teraz rządziły w nowej i modnej MTV.
Tylko nieliczni artyści amerykańscy potrafili dotrzymać im kroku - udało się to Michaelowi Jacksonowi, którego teledysk do "Billy Jean" wyświetlany był w "białym" MTV [Na początku swego istnienia we wczesnych latach osiemdziesiątych MTV pokazywało niemal wyłącznie białych artystów. Stacja była oskarżana o rasizm, między innymi przez Davida Bowiego w 1983 roku - przyp. red.] od marca 1983 roku. To MTV narzucało ton latom osiemdziesiątym. Debiut Bowiego w EMI, teledysk "Let's Dance" i singiel, który wylądował w maju zarówno w Anglii, jak i Stanach na pierwszym miejscu list przebojów, był promowany z użyciem sporych funduszy również po to, by zaakcentować styl rozpoczynającej się dekady.
W latach siedemdziesiątych David określał się jako pierwsza biseksualna gwiazda rocka, teraz jego target stanowili fani produktów multimedialnych pochodzący z całego świata. Jego gwiazdorski status wzmocniony został również tym, że w maju wraz z Oshimą i Ryuichim Sakamoto pojawił się na Festiwalu Filmów w Cannes, podczas promocji "Merry Christmas Mr. Lawrence". Opalony, z blond czupryną, żartował sobie luźno z podziwiającą go prasą i łatwo przechodził od skromności do intelektualnej gorliwości. Krytycy europejscy upodobali sobie "Merry Christmas..." - miał wielkie szanse na Złotą Palmę. Pokonał go jednak "Sens życia według Monty Pythona".
Z dala od przepychu Cannes próby do największej dotychczasowej trasy Davida, podobnie jak w przypadku tournée 1978 roku, przeniosły się do Dallas, gdzie czuwał nad nimi Carlos Alomar. Oprócz muzyków z sesji "Let's Dance" brała w nich udział trzyosobowa sekcja dęta, a także klawiszowiec Dave Lebolt (później jeden z szefów Apple Computer).
Jeśli istniała idealna metoda na zorganizowanie nowoczesnej trasy koncertowej, to właśnie ją realizowano. W szesnastu krajach Bowie dał dziewięćdziesiąt sześć występów i sprzedał ponad dwa i pół miliona biletów. Trasa "Serious Moonlight" stała się wielkim wydarzeniem stadionowym. Każda decyzja w tym przedsięwzięciu została skrupulatnie zaplanowana przez triumwirat - Davida (albo przedstawiciela Isolar), księgowego Billa Zysblata oraz agenta Willa Forte, którzy mieli oko na logistykę, pieniądze i siebie nawzajem. Konkurowali tylko z trasą Stonesów "Tattoo You" z 1981 roku, która zarobiła więcej na biletach, ale ograniczała się jedynie do Stanów i Europy. Koncerty Stonesów, wypełnione utworami sprzed dekady, stanowiły nawiązanie do minionej świetności. Tymczasem "Serious Moonlight" pokazywał Bowiego u szczytu kariery.
Gitarzysta Stevie Ray Vaughan początkowo był podekscytowany trasą i wierzył w obietnicę Davida, że jego zespół Double Trouble zagra jako support. Kiedy próby przeniosły się z Manhattanu do Dallas, miasta Vaughana, ten znów zaczął grać ze swoim zespołem. Jednak już po dwóch czy trzech wieczorach jego muzycy musieli wysłuchiwać narzekań: "W pewnym momencie koncertu miał schodzić z rampy i robić [taneczne] kroczki - mówi basista Tommy Shannon - a to nie leżało w jego naturze. Został do tego zmuszony przez menedżment. Miał problem z wpasowaniem się w taką formułę".
Vaughan, jak mówi Shannon, tamtej wiosny był niezwykle skupiony i ciężko pracował, ale w obozie Davida czuł się coraz bardziej wyizolowany. Idea, by Double Trouble supportowali Bowiego, odpłynęła w niebyt. Potem Vaughan zobaczył klip do "Let's Dance", na którym David stał na wielkiej górze i udawał, że gra partię Steviego na fenderze stratocasterze. Ktoś przyzwyczajony do zasad show-biznesu przeszedłby nad tym do porządku dziennego, jednak dla bluesmana z Teksasu taki numer był nie do przyjęcia: "Teledysk pokazywał Davida udającego, że gra - i Stevie się wściekł", mówi Shannon. Dla Steviego cały ten teledysk, scena i blichtr były niepotrzebnym zawracaniem głowy, oznaką sztuczności. Jego stosunki z Bowiem szybko uległy ochłodzeniu.
Jak wspomina Shannon, Lenny Vaughan - przebojowa żona Steviego - przerywała próby, by pokazać im gazetę, w której zdjęcie jej męża zajmowało całą stronę, a fotografia Davida tylko jedną kolumnę. Bowie, który przez większość trasy pozostawał spokojny, tym razem się wściekł. "Wrzasnął: »Nigdy nie waż się przerywać mojej próby! - opowiada śpiewający w chórkach Frank Simms. - Gdybyś była facetem, skopałbym ci tyłek". Lenny dostała zakaz wstępu na próby i wtedy Vaughan - jak mówi Simms - "zniknął na pięć dni, nic nikomu nie mówiąc". Pojechał na pogrzeb Muddy’ego Watersa. Chesley Milligan, menedżer Vaughana - poczciwy facet, który nie radził już sobie z całą sytuacją - zażądał dodatkowych pięciuset dolarów tygodniowo dla Steviego i miejsca w samolocie dla siebie, grożąc, że inaczej jego klient odejdzie. I Stevie odszedł.
David, którego wtedy tam nie było, opowiadał o tym, jak Vaughan stał samotnie na drodze, kiedy zespół wsiadał do autokaru i odjeżdżał. Jak twierdzi Shannon, Stevie szybko się otrząsnął. "Wsiadł z nami do samochodu i powiedział: »Cóż, nie jadę«. Naprawdę mu ulżyło". W głębi ducha chciał zostać ze swoim zespołem. W czerwcu ruszył we własną trasę i zagrał dziewięćdziesiąt koncertów. Sprzedał swój debiutancki album w półmilionowym nakładzie. Zdaniem Shannona nigdy później nie spotkał się już z Bowiem.
Kiedy jeden z gitarzystów zniknął na zawsze z orbity Davida, inny na nią powrócił. Earl Slick przerwał współpracę z Bowiem podczas "Station to Station", z powodu kłótni wokół Michaela Lippmana, Pata Gibbonsa i, jak mówi Slick, "tego, że miałem wtedy dupę w miejscu głowy". David zadzwonił do Slicka i zaprosił go na dwa ostatnie dni prób, a następnie zrobił to, czego zabrakło ostatnim razem - porozmawiał z gitarzystą osobiście. "Pokazałem się, a David rzucił: »Gdzie jest Earl?« - mówi Slick. - Powiedziałem: no dawaj! Odparł: »W porządku!«, czego by wcześniej nie zrobił. Wtedy jednak obydwaj byliśmy już inni niż kilka lat wcześniej. Poszliśmy więc na lunch, oczyściliśmy atmosferę, bo mieliśmy do siebie wiele pretensji. I znowu wszystko grało".
Kiedy Slick przyłączył się do trasy "Diamond Dogs", musiał ściąć włosy. Był wściekły, ale zrozumiał, że była to część procesu wytrącania go z jego wygodnych przyzwyczajeń. Na "Serious Moonlight" musiał znieść serię przymiarek kostiumów, gdyż stroje projektowane dla sporego faceta z Teksasu musiały być skrócone i dopasowane do jego drobnej włoskiej sylwetki. Kiedy Slick siedział z Carlosem i przez czterdzieści osiem godzin uczył się całego programu, pijąc kawę za kawą, i jemu, i Alomarowi poprzednie trasy z Davidem wydawały się amatorskimi wycieczkami. "David był totalnie wkręcony - dobre czasy, złe czasy, to już nie miało znaczenia. Było o czym rozmyślać i to nie ułatwiało sprawy".
Trasa zaczęła się w Brukseli i dziennikarz "New Musical Express" Charles Shaar Murray - który jeździł za Bowiem od 1971 roku - przyleciał na koncert otwierający trasę na koszt firmy menedżerskiej Davida, Isolar. Jakby na dowód tego, że nastały nowe czasy, został poproszony o napisanie tekstu do wydanego na błyszczącym papierze programu trasy. "Wielka produkcja", którą miał szansę obejrzeć, pokazała mu, jak bardzo zmieniły się standardy tras koncertowych - wkrótce potem, wraz z pojawieniem się Prince'a i Madonny, stały się one jeszcze wyższe. Jednak wtedy w Brukseli i Londynie, jak mówi Murray, nie sposób było dostrzec śladu ślamazarności, która potem kojarzyła się z trasami koncertowymi lat osiemdziesiątych. "Kiedy Tony Thompson nadał rytm, trzymał go równo - odpowiednia jakość za odpowiednie pieniądze. Alomar grał rytmicznie, w Apollo był u szczytu formy. Oni zapewniali poziom, który satysfakcjonował najbardziej wybrednego słuchacza".
Podczas wcześniejszych koncertów David śpiewał wspaniale. "W przypływie euforii opisałem go jako najlepszego współczesnego wokalistę - mówi Murray. - Być może przesadziłem, ale był wystarczająco dobry, by plasować się między najlepszymi. Dawałem mu też najwyższe noty za umiejętności sceniczne, charyzmę, a także taniec".
Wszyscy zaangażowani w trasę czuli, że przecierają szlaki. "Od pierwszego dnia towarzyszył nam nastrój podniosłości - mieliśmy przeczucie, że odniesiemy wielki sukces, i tak też się stało", mówi Frank Simms. I nie chodziło o rozmiar stadionów czy poziom luksusu w hotelach. Simms grał później przed czterdziestotysięcznym tłumem razem z Billym Joelem: "Ludzie też krzyczeli i klaskali - nie było w tym jednak tego nastroju podniosłości, tej magii. Podczas 'Serious Moonlight' w największych miastach na widowni pojawiały się największe gwiazdy: w Anglii rodzina królewska, w Tajlandii król, królowa i książę, w Australii premier, a w Los Angeles gwiazdy filmowe, Michael Jackson... Byli tam wszyscy".
Przez kilka tygodni, gdy Geeling Ng przyłączyła się do francuskiej i niemieckiej odnogi trasy, wśród ekipy panowały radosne, pogodne nastroje. Zespół ją uwielbiał - była bezpretensjonalna, spokojna, "zwyczajna jak szarlotka - mówi George Simms, który umawiał się na podwójne randki z nią, Davidem i swoją żoną. - Było słodko, normalnie i udawało nam się znajdować lokale, gdzie nie pojawiało się zbyt wielu fanów". George miał poczucie, że to doświadczenie przerasta trochę Geeling i że zdaje sobie ona sprawę, iż "ten związek jest bez przyszłości". Towarzyszyła Davidowi przez dwa tygodnie, a potem wsiadła w samolot i wróciła do Nowej Zelandii i do normalnego życia. Tymczasem David i jego zespół udali się do San Bernardino w Kalifornii, by na tamtejszym festiwalu zagrać pojedynczy koncert za szeroko rozgłaszaną kwotę miliona dolarów.
Byli główną atrakcją wydarzenia, w którym wzięli udział również U2, The Pretenders i Stevie Nicks. Wyszli na zupełnie pustą scenę o godzinie jedenastej i wprawili trzystutysięczną publiczność w entuzjazm i osłupienie: "Byli jak Jezus chodzący po wodzie", mówi Simms. Festiwal był katastrofą dla sponsora, Steve'a Wozniaka z Apple, który stracił na nim podobno siedem milionów dolarów (według "New York Timesa"). Jeden z widzów został zamordowany podczas transakcji narkotykowej, inny zmarł z przedawkowania. Dla Davida był to jednak triumf. Koncert znacznie podniósł jego komercyjne notowania i pomógł zdobyć zainteresowanie amerykańskich promotorów. Ale wraz z doniesieniami o stawkach na poziomie miliona dolarów pojawiły się komentarze, że David chce sobie w ten sposób zapewnić "spokojną przyszłość" - co miało rozjuszyć jego oponentów, którzy rozpuszczali plotki, że bardziej niż o muzykę chodzi tu o pieniądze.
Tymczasem David całkiem dobrze znosił niesłabnące zainteresowanie otoczenia i nieustanne napięcie. By utrzymać pozory normalności, wypracował drobne rytuały: często wyruszał w miasto z braćmi Simms, czerpiąc radość z ich dobrego humoru. Takie eskapady niezwykle go relaksowały, wracał z nich odświeżony i gotowy do nowych zadań - na przykład powitania Susan Sarandon, która go odwiedziła. Zachowywał się "grzecznie". Czasami pozwalał sobie na małą porcję koki "dla towarzystwa", ale generalnie się kontrolował.
Podczas ośmiomiesięcznej trasy zaszalał tylko raz, w Londynie, podczas imprezy w pokoju Franka Simmsa. Miał dziwny wyraz twarzy, widać było, że przesadził z drinkami, a potem zaczął zaczepiać dziewczyny. "Wyszedł z jedną z pokoju, a potem wrócił po piętnastu czy dwudziestu minutach - i podrywał następną. I potem kolejną. Sytuacja powtórzyła się kilka razy". W końcu któraś z kobiet go odepchnęła i poskarżyła się Simmsowi: "Jak on tak śmie? Za kogo on się uważa?". Jednak był to tylko wybryk podczas tej "bardzo spokojnej trasy, jeśli chodzi o narkotyki i ryzykowne zachowania. "Wiedział, na co może sobie pozwolić - mówi Simms. - Był też mocno pilnowany".