Wrócił po 11 latach przerwy. Tomasz Makowiecki: Presja była ogromna
Oprac.: Michał Boroń
"Presja ze strony słuchaczy i osób, które czekały na płytę była ogromna. Nie było dnia, żebym nie dostawał wiadomości, czy to w mediach społecznościowych, czy na ulicy: 'Człowieku daj nam album, bo ile można słuchać 'Moizmu'" - opowiada w rozmowie z PAP Life Tomasz Makowiecki. Po 11 latach przerwy finalista pierwszego "Idola" wypuścił nowy album "Bailando".
"Zbierane latami doświadczenia zostały skrupulatnie przesiane i przełożone na język muzyki - bez oglądania się na trendy, bez pędu za byciem na topie. Ta płyta to katharsis - porusza to, czego wcale nie chcesz dotykać. Przejmująca i oczyszczająca. Piękna. Całość wieńczy ironiczny tytuł. Wentyl, bez którego nie da się oddychać w tym dusznym świecie" - tak zapowiadany był album "Bailando".
Przed premierą płyty Tomasz Makowiecki wypuścił piosenki "Na paluszkach" (duet z Julią Wieniawą), "Nie ma nas" (duet z Nosowską) i "Bardziej niż zwykle".
W 2019 roku wokalista rozstał się z Reni Jusis. Para była małżeństwem prawie 11 lat, mają dwoje dzieci - syna Teofila i córkę Gaję.
Szeroką popularność zdobył w pierwszej edycji telewizyjnego "Idola" (2002). W show Polsatu zajął ostatecznie piąte miejsce w finale - wyprzedzili go Alicja Janosz, Ewelina Flinta, Szymon Wydra i Małgorzata Stępień.
Choć nie wygrał, po programie podpisał kontrakt płytowy, czego efektem były płyty sygnowane jego zespołem Makowiecki Band - "Makowiecki Band" (2002) i "Piosenki na nie" (2005). Solowo zadebiutował w 2007 roku albumem "Ostatnie wspólne zdjęcie". Jego ostatnia płyta - "Moizm" - ukazała się w 2013 roku.
Dwukrotnie był nominowany do Fryderyków - w 2003 r. (nowa twarz fonografii - z Makowiecki Band) i 2014 r. (artysta roku).
Tomasz Makowiecki i płyta "Bailando": Pielęgnowanie wewnętrznego dziecka
Monika Dzwonnik, PAP Life: Zacznę od czegoś, czego nie lubisz - próby zdefiniowania i wyjaśnienia. Twój przedostatni krążek, "Moizm" - jak pisałeś - był poszukiwaniem, podróżą, drogą. Tytuł twojej najnowszej płyty, "Bailando" kojarzy się z czymś beztroskim. Czy to oznacza, że te ujęte w "Moizmie" poszukiwania się zakończyły, a może "Bailando" wyraża pewną tęsknotę za tą beztroską?
Tomasz Makowiecki: - Proces poszukiwania jest czymś, czego nie chciałbym stracić. W życiu artysty poszukiwanie jest czymś nieodłącznym. Każda z tych płyt jest pewnym przystankiem przed kolejną wyprawą. Gdybym przestał poszukiwać, to równie dobrze mógłbym zająć się czymś innym. Dla mnie poszukiwanie jest pewną formą pielęgnowania wewnętrznego dziecka i tej ciekawości, którą dzieci posiadają. Zresztą, gdy zaczynam pracę nad muzyką, to zaczynam od improwizacji. Jak pracuję nad jakimś kawałkiem, jeśli mam już szkielet, to zapętlam sobie daną rzecz, siadam do instrumentów. Jeśli uważam, że wciąż nie jest zamknięty, kompletny, to dalej poszukuję. Ten album, który jest zbiorem pewnych doświadczeń ostatniej dekady, będzie mi jeszcze chwilę towarzyszył, chociażby na koncertach, ale już zaczynam kolejny proces poszukiwania.
Tylko nie obiecuj, że będą to dwa lata. Bo na "Bailando" kazałeś czekać 11 lat.
- Z wielu powodów. Chociażby dlatego, że zostałem ojcem, poświęciłem się dzieciakom. Czy dlatego, że miałem moment zwątpienia i łatwiej było mi zająć się pracą dla kogoś, niż skończeniem mojego osobistego albumu.
Bo, tak po ludzku, zamykanie rozdziałów bywa po prostu trudne. Bo wymaga odpuszczenia, pogodzeniem się z tym, co było, co nie wyszło?
- Motyw odpuszczania jest niezwykle istotny, ostatnio wiele z tych kwestii poruszałem z przyjaciółmi, i ta niemożność odpuszczania jest chyba problemem dzisiejszych czasów, to pogodzenie się z wieloma sprawami. Żeby nie zabrzmiało to tak radykalnie - miałem etap, kiedy chciałem odpuścić sobie tworzenie muzyki i zastanawiałem się, czy nie zająć się czymś innym. Ale presja ze strony słuchaczy i osób, które czekały na płytę była ogromna. Nie było dnia, żebym nie dostawał wiadomości, czy to w mediach społecznościowych, czy na ulicy: "Człowieku daj nam album, bo ile można słuchać 'Moizmu'". Albumu, który został wydany 11 lat temu, zniknął, potem pocztą pantoflową znowu docierał do ludzi i żył swoim życiem. Ta płyta stała się wyjątkową. Więc można powiedzieć, że poczułem pewną presję.
"Moizm" był powiewem świeżości, pokazałeś inną muzyczną twarz. Ale, jak dla mnie, ta płyta została wydana trochę za wcześnie, co pokazały kolejne lata. Słuchacze potrzebowali dojrzeć z nią i do niej.
- Nigdy aż tak bardzo tego nie analizowałem. Ale pewnie jest sporo racji w tym, co mówisz. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym. Po prostu robiłem to, co mi się w tamtym czasie podobało, co czułem. Może to uwolnienie, wyzwolenie przy płycie "Moizm" polegało na tym, że poprzednie albumy były trochę okiełznane przez producentów czy wytwórnię. Wielokrotnie słyszałem: "Tomek, ty masz jeszcze czas na to, żeby być zespołem Myslovitz, teraz masz robić to, to i to". "Moizm" był moim wyzwoleniem się z kontraktu płytowego. Chciałem robić swoje, wziąć odpowiedzialność za siebie. Udało się. Ale mam wrażenie - nie chcę tu siać teorii spiskowych - że wtedy wydawca odpuścił sobie mnie.
Naprawdę?
- Tak, po prostu w pewnym momencie stałem się nierentownym artystą. I może faktycznie to nie był dobry czas na tamten album, on musiał dojrzeć. Co widzę po premierze płyty "Bailando", gdzie jest troszeczkę inny odbiór tego, co robię. Choć cały czas uważam to za muzykę popową. I chciałbym tak siebie klasyfikować. Chciałbym, żeby mainstream w naszym kraju był bardzo różnorodny, żeby odejść od tej homogenizacji muzyki, upodabniania wszystkiego do siebie, żeby w popie było wiele barw.
Zresztą mnie usilnie próbuje się wpisać w alternatywę. Z drugiej strony nie widzę konsekwencji w tym kategoryzowaniu muzyki w Polsce. Bo jeżeli zdarza się, że Daria Zawiałow jest wrzucana w alternatywę, czy Dawid Podsiadło - a są to przecież bardzo rozpoznawalni artyści, chętnie grani w rozgłośniach radiowych, wyprzedający stadiony - to w takim razie, co jest dziś awangardą? A przy tym wszystkim można jeszcze dostrzec, że następuje infantylizacja społeczeństwa poprzez popkulturę, media społecznościowe. Coraz mniej wymagamy od widza, od słuchacza. Wszystko musi być dopowiedziane, wręcz wyrażone wielkimi literami. A w czasach tiktokowych dochodzi jeszcze takie skompresowanie - wszystko musi być krótko, szybko. Jeżeli chodzi o muzykę, to na przykład niektóre utwory schodzą poniżej dwóch minut. Nie umiem się do tego dopasować i nie chcę.
To twój ukłon w stronę słuchaczy - muzyka na lata, a nie przebój na chwilę?
- To też wynika z mojej wrażliwości. Bo nawet gdybym chciał stworzyć jakiś album taneczny, to nie do końca byłoby autentyczne.
Jest w tobie wiele z muzycznego buntownika. Cofając się trochę w przeszłość, czy "Idol" zniechęcił cię do bycia idolem?
- Trochę tak. "Idol" był dla mnie szokiem. Od początku wiedziałem, że chcę się zająć muzyką, mieć zespół, nagrywać, grać koncerty. Te plany miałem dość wcześnie sprecyzowane. "Idol" pojawił się w klasie maturalnej. Ktoś w klasie przyniósł mi wycinek z gazety o przesłuchaniach. Zgłosiłem się na castingi i w trakcie wycieczki do Częstochowy, chwilę przed maturą, dowiedziałem się, że dostałem się do programu. Podszedłem do tego dość beztrosko, nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji. Aż z dnia na dzień okazało się, że jestem znany. Trochę mnie to zaskoczyło, przytłoczyło.
Po zakończeniu "Idola", gdy zgasły kamery, pojawiło się mnóstwo ludzi, ktoś coś nam proponował, ta popularność, wszystkie kontrakty, które musieliśmy podpisać... Miałem przesyt telewizji, nie chciałem chodzić do programów, udzielać wywiadów. Buntowałem się, chciałem się zajmować muzyką, ale nie chciałem być częścią wielkiej machiny. Niektórzy zarzucali mi, że jestem niewdzięczny, nie doceniam tego, co dostałem. Ale osiągnąłem to, co chciałem, czyli granie koncertów, spotkania z ludźmi. Po pierwszej płycie zagrałem 200 koncertów w rok.
Twoja kariera potencjalnie mogłaby zatoczyć koło. Czy dziś zgodziłbyś się zostać jurorem, mentorem w talent show?
- Dziś trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony jestem ignorantem jeśli chodzi o to, co się dzieje w mediach, w telewizji. Nie obserwuję tego. Więc każdą propozycję musiałbym przemyśleć, czy to jest w zgodzie ze mną, czy dobrze bym się z tym czuł. Tym bardziej, że naprawdę jestem zadowolony ze swojego życia, moje ego jest zaspokojone. Nie mam wygórowanych oczekiwań finansowych, potrzeby jeżdżenia drogimi samochodami, ani posiadania willi z basenem, bo to nie jest coś, co mnie buduje czy wartościuje. I nawet teraz, na krótko przed premierą płyty, wiele osób pytało czy mam obawy, oczekiwania. Nie miałem.
Podchodziłem do tego z pewnym zdrowym dystansem, bez stresu, że muszę tę płytę wydać, sprzedać i dużo na niej zarobić. Mam świadomość, jaki jest to rodzaj muzyki, że nie jest ona mainstreamowa. Jak tworzę muzykę i myślę o muzyce, to nigdy nie przyświeca mi myśl, że to jest moje być albo nie być. Odbiór tej płyty jest dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. I o ile "Moizm" wpadł w jakąś niszę, tak "Bailando" zostało zauważone. Tych wrażliwców jest trochę więcej niż sądziłem.
A jakimi recenzentami okazały się twoje nastoletnie dzieci?
- One słyszały tę płytę na różnych jej etapach i chyba nie okłamują mnie, mówiąc, że podoba im się to, co robię, co reprezentuję. Słucham z nimi różnej muzyki, tworzymy sobie playlisty, mają szeroki wachlarz muzyczny. Są recenzentami nie tylko mojej muzyki, ale i moich teledysków, pomysłów. Zawsze pytam ich o zdanie. I jeszcze nigdy nie dostałem jednoznacznej odpowiedzi w stylu: "Tato, co ty robisz, co za obciach". Zresztą wielokrotnie gościli u mnie w studio, razem z koleżankami, kolegami nagrywali różne rzeczy. Moja praca jest dla nich normą, nie jest to coś nadzwyczajnego, to ich codzienność. Ale mam poczucie, że są dumni. Zresztą sami mają talent muzyczny, słuch, ale jako ojciec nie mam ambicji żeby ich ukierunkować w stronę muzyki. Mają swoje pasje, zainteresowania. Poza tym kiedyś usłyszałem od nich, że, obserwując swoich rodziców (matką Teofila i Gai jest Reni Jusis - red.) - to jak nasz świat wygląda, że jesteśmy rozpoznawalni - oni z góry założyli, że nie chcą takiego życia, chcą mieć spokój, prywatność.
Ty tę prywatność znajdujesz w Sopocie. Zresztą "Bailando" jest płytą dwóch miast - Warszawy i Sopotu właśnie. Czy kolejna płyta będzie płytą tych dwóch miast i Francji, która ci też w duszy gra?
- Bardzo bym chciał i myślę, że w taką podróż na pewno się wybiorę. Ten mój romans z Francją i muzyką francuską trwa od dawna. Podejmowałem wielokrotnie próby współpracy z różnymi producentami - nawet przy tej płycie - ale za każdym razem na jakimś etapie rozmijaliśmy się. To się rozbijało o różne zagadnienia, estetykę, harmonię, wrażliwość. Półtora roku temu natrafiłem na Frédérica Soularda, którego poznałem w Sopocie. Gościł u mnie w studio. I to porozumienie muzyczne było bezbłędne. Okazało się, że są artyści myślący, czujący i posiadający bardzo zbliżoną estetykę muzyczną do mojej. Nie czułem się oceniany, gorszy, wręcz przeciwnie. Nikt nie mówił mi, że czegoś się nie da. W muzyce wszystko się da?
Może kolejna płyta zachęci cię do pisania tekstów. Bo na ten moment korzystasz z doświadczenia uznanych tekściarzy, twoich osobistych narratorów, tłumaczy emocji. To wyraz artystycznej pokory wobec słowa pisanego, później śpiewanego?
- Zdecydowanie. Zawsze przywiązywałem dużą wagę do tekstu. Bardzo często stawiany jest na pierwszym miejscu. Na początku swojej kariery byłem na tyle bezczelny, że nie zastanawiając się, po prostu pisałem teksty. Z perspektywy czasu uważam, że było w tym dużo naiwności i pewności siebie. Kiedy zacząłem pracować z różnymi artystami, zdałem sobie sprawę, że te moje teksty to nie jest coś nadzwyczajnego. I myślę też, że współpraca z kolegami z zespołu Myslovitz, Przemkiem Myszorem i Wojtkiem Powagą, dała mi dużo do myślenia. Nie mogłem się z nimi równać. Zawiesili mi tak wysoko poprzeczkę, że trochę wycofałem się z pisania. Choć może niepotrzebnie, ale to już była moja walka ze sobą. Potem poznałem innych utalentowanych tekściarzy, którym ufam. Ale zrozumiałem też, że nie można być człowiekiem od wszystkiego. Bardziej zająłem się muzyką, kompozycją, produkcją.
Z pisania nie rezygnuję. Mam swój pamiętnik, swoje luźne muzyczne zapiski - najczęściej po angielsku i wiele z nich zostaje w tych tekstach. Choć tłumaczenie ich bywa karkołomne i wymaga świetnego warsztatu. Stąd posiłkowanie się talentem osób, którym ufam, ale też wiem, że one podejdą do moich przemyśleń, zapisków z dystansem, znajdą w nich coś inspirującego. Dzięki temu mam poczucie, że to są moje rzeczy, moje przemyślenia, fajnie ułożone przez osoby, które mnie dobrze znają. A pewną zachętą do pisania było spotkanie z Kasią Nosowską, do której poszedłem po poradę i pokazywałem jej swoje zapiski, podzieliłem się wątpliwościami. Kaśka mnie wtedy pogoniła mówiąc: "Piszesz świetnie, rób to dalej".
Na płycie jest jedna rzecz, która mnie bardzo intryguje - utwór "Bailando", który trwa zaledwie 52 sekundy. Czy on kiedyś wybrzmi w całości?
- "Bailando" wybrzmi w całości na koncertach, na które oczywiście zapraszam.
A dla tych, którzy z różnych powodów nie przyjdą, pozostanie niedopowiedzeniem?
- Tak, jest to niedopowiedzenie tej płyty. "Bailando", które się na niej znalazło, jest pewnym przejściem między jednym światem a drugim. Chociaż już teraz mogę powiedzieć, że tych okazji do spotkań na żywo pewnie będzie więcej, niż tylko tych 10 zapowiedzianych koncertów. Jestem to winien innym miastom.
Zatem do zobaczenia na koncercie i do usłyszenia za 10 lat!
- Na pewno szybciej, bo już mam jakieś plany. Okazuje się, że nawet w tym natłoku zajęć udało mi się znaleźć miejsce na proces twórczy. Myślę, że spotkamy się i usłyszymy szybciej.
Tomasz Makowiecki i szczegóły płyty "Bailando" (tracklista):
1. "I co?"
2. "Bardziej niż zwykle"
3. "Warszawa Wschodnia"
4. "Lato w mieście"
5. "Jadę metrem"
6. "Słońce nie przestaje świecić w nocy"
7. "Na paluszkach" feat. Julia Wieniawa
8. "Bailando"
9. "Nie ma nas" feat. Nosowska
10. "Gary Hell"
11. "Wiem, że to nie koniec".