Reklama

Vader: Szaleństwo to świat. Samotność to my [WYWIAD]

Trudno znaleźć na świecie fana ciężkiej muzyki, który nie zna płyt Vadera. W Polsce, nawet ci, którzy mają tyle wspólnego z metalem, co diabeł z wodą święconą, nazwę zespołu skojarzą bez problemu. 1 maja miała miejsce premiera nowej płyty Piotra Wiwczarka i spółki "Solitude in Madness". Warto go posłuchać na full. Bardzo głośno. Niech siedzący w domach sąsiedzi dowiedzą się, jak brzmi Vader w 2020 roku!

Trudno znaleźć na świecie fana ciężkiej muzyki, który nie zna płyt Vadera. W Polsce, nawet ci, którzy mają tyle wspólnego z metalem, co diabeł z wodą święconą, nazwę zespołu skojarzą bez problemu. 1 maja miała miejsce premiera nowej płyty Piotra Wiwczarka i spółki "Solitude in Madness". Warto go posłuchać na full. Bardzo głośno. Niech siedzący w domach sąsiedzi dowiedzą się, jak brzmi Vader w 2020 roku!
Na czele grupy Vader stoi Peter /Karol Makurat /Reporter

Adam Drygalski, Interia: Jak płynie życie w czasach koronawirusa?

Piotr "Peter" Wiwczarek (Vader): - Mówiąc najzupełniej szczerze, nie widzę większych zmian, bo od piętnastu lat mieszkam prawie że w lesie, więc z ludźmi mam w zasadzie zerowy kontakt. Świat mógłby się palić i walić a ja bym nie wiedział, że coś takiego się dzieje. Mam wreszcie okazję, żeby spędzić trochę czasu z rodziną. Ogarnąć dom, pomóc w ogrodzie.

Ale nie zaniedbuję spraw związanych z Vaderem. Niezależnie od tego, jakie będą decyzje władz, musimy planować pewne ruchy z wyprzedzeniem. Z trasą promującą nowy album zamierzamy ruszyć we wrześniu. Czy te koncerty będą dla ograniczonej liczbowo publiczności, czy też odbędą się normalnie, to w tej chwili nie ma znaczenia. Ważne żeby były. W Polsce planujemy zagrać dziesięć koncertów wspólnie z Mardukiem. Oczywiście, nic nie jest pewne na sto procent, ale zakładamy optymistyczny scenariusz.

Reklama

Naprawdę wierzysz, że w tym roku odbędzie się jakikolwiek koncert?

- Wiem, że w Polsce słowo "dyscyplina" kojarzy się przeważnie z rózgą, ale to jest właśnie czas, żeby jej przestrzegać. Izolacja to nie więzienie i jeśli będziemy zachowywali się racjonalnie, to ten męczący wszystkich czas dobiegnie końca. Przez wiele lat byłem zdecydowanym przeciwnikiem internetu, bo uważam że to narzędzie zabija relacje międzyludzkie. Ale teraz daje on szansę, abyśmy zachowali kontakt z otoczeniem, mimo że pozostaniemy w domach. Mamy komputery, telefony, o telewizji nie wspominam, bo to bardziej narzędzie propagandowe niż komunikacyjne. A jeśli chodzi o spotkania z ludźmi twarzą w twarz, to wyszalejemy się na trasach koncertowych. Wcześniej, czy później wszystko wróci do normy.

Premiera "Solitude od Madness" wypadła 1 maja, czyli w dniu Święta Pracy. Załapałeś się jeszcze na pochody pierwszomajowe? Ja pamiętam jak w zerówce musieliśmy kleić papierowe flagi a ja jako osoba nieuzdolniona plastycznie, wybierałem prostszą wersją, czyli robiłem czerwony sztandar.

- Oczywiście! Pamiętam pochody. Jedni dostawali flagi biało-czerwone, inni czerwone. Cała  sztuka polegała na tym, żeby nie iść z tą czerwoną, ale fakt, że premiera "Solitude" zbiegła się w czasie ze Świętem Pracy to zwykły przypadek. Równie dobrze możemy powiedzieć, że wypadła w Noc Walpurgii, która przypada między 30 kwietnia i 1 maja.

Okładka może nawet kojarzyć się z tym zdarzeniem, bo jest tam sporów czarów! Prawda jest jednak taka, że nie braliśmy niczego takiego pod uwagę. Wspólnie z wytwórnią uznaliśmy, że będzie to po prostu najlepszy termin.

A wytwórnia nie sugerowała przełożenia premiery? Nie chcieliście poczekać jeszcze... no właśnie, nie wiem ile jeszcze.

- Nie. Uważam, że życie musi się toczyć. My i tak tę płytę tak długo odkładaliśmy w czasie, że cieszę się, że obyło się bez kolejnych obsuw. Zresztą, w czasach kiedy jesteśmy odizolowani, nowa muzyka jest potrzebna. To coś, co niszczy monotonię, dostarcza rozrywki. Nie mówię tego tylko z punktu widzenia muzyka, ale i fana. Chętnie poznaję nowe rzeczy. Urzędy pocztowe działają. Można zamawiać płyty, pozyskiwać je online. Najważniejszy jest kontakt ze sztuką. To jak do niej dotrzemy, ma w sumie drugorzędne znaczenie.

Niedawno rozmawiałem z Marcinem Świetlickim i Grzegorzem Dyduchem, chwilę po wydaniu przez Świetliki ich płyty. I doszliśmy do wniosku, że kto ma ją kupić,  ten kupi, a kto ma nie kupić, ten nie kupi.

- A to zawsze tak było! Tu akurat nic się nie zmienia!

Płyta trwa nieco ponad pół godziny i jest niesłychanie mocna. Mnie zresztą, jako fanowi starego Slayera ten format bardzo odpowiada.

- Był nawet taki patent, że brało się kasetę magnetofonową, "sześćdziesiątkę" i nagrywało na stronę A i B od deski do deski "Reign in Blood". Dojeżdżałeś do końca jednej strony, przekładałeś kasetę i słuchałeś od nowa. To było logistycznie idealne rozwiązanie. "Solitude in Madness" jest płytą intensywną, szybką i te pół godziny w moim odczuciu absolutnie wystarcza. Jest jedenaście utworów, każdy z nich jest potężnym ciosem w twarz.

Miałem tak z utworem "Despair"! Jest tak naładowany agresją, że kiedy się skończył, aż się zdziwiłem. O rany! Już?

- I ma wszystko, co powinien mieć. Nie jest to jakiś pastisz piosenki, ani typowy grindowy kawałek ograniczający się do formuły "łup! łup! łup! koniec".

To tak, jak z "Dancing in the Slaughterhouse" z repertuaru Acid Drinkers.

- Ten numer, podobnie jak "Emptiness" miał się początkowo nie znaleźć na płycie. Gdybyśmy trzymali się pierwotnego planu, to cała sesja nie byłaby tak rozłożona w czasie. W trakcie prac zdecydowałem się jednak dodać te utwory. "Emptiness" dlatego że był zupełnie inny. Jest pozostałością po pracach nad "The Empire". Chciałem dać trochę oddechu.

Podobnie jest z coverem Acidów, który początkowo nagrywaliśmy na poświęconą im składankę. Ale kiedy już posłuchaliśmy tego numeru i stwierdziliśmy, że ma on tak świetne thrashowe brzmienie a przy tym różni się od właściwie całej zawartości krążka, postanowiliśmy go zostawić. Poza tym, Acid Drinkers jest u nas absolutną legendą, ale za granicą nie jest tak rozpoznawalny, więc może ktoś trafi po nitce do kłębka.

Wspomniałeś, że nagrywanie "Solitude in Madness" zajęło sporo czasu. Dlaczego na ten album trzeba było czekać aż tak długo?

- Jedyne co było kłopotliwe w tej sesji i mam nadzieję, że się więcej nie zdarzy to jej ciągłe przekładanie. Pamiętam, że byliśmy gotowi, aby wejść do studia pod koniec 2018 roku. Po piętnastu latach zdecydowaliśmy się zmienić studio nagrań, aby trochę odmienić formułę Vadera. Było z tym trochę komplikacji, ale ostatecznie padło na angielskie Grindstone, którego możliwości bardzo dobrze wykorzystał James (Stewart, grający na bębnach - przyp. aut.) i jest on na tej płycie bardzo mocnym punktem. Oprócz tego nastąpił na swój sposób powrót do źródeł, bo przecież, jako młode dzieciaki bez własnego sprzętu, właśnie w Anglii nagrywaliśmy swój debiut.

A skąd taki smutny tytuł, tak naładowanej energią płyty? Zresztą, jak na obecne czasy - trafiony w dziesiątkę.

- Interpretacja zawsze zależy do interpretującego. Ktoś mnie nawet niedawno zapytał, czy jestem prorokiem, że przewidziałem, to co się wydarzy. Ale przyjmijmy że to wyłącznie sytuacyjna zbieżność. Kiedy zdecydowałem się na ten tytuł, o pandemii jeszcze nikt nic nie mówił.

Nie ma z nią związku. Szaleństwo to świat, a samotność to my. Jedni szukają tej samotności, bo chcą uciec od tego, co ich otacza. Inni muszą się z nią mierzyć, bo zostali wychowani w zgodzie z odmiennymi zasadami, jak zdecydowana większość społeczeństwa. A czy samotność oznacza smutek? Raczej nie. Dla mnie to nie jest równoznaczne.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Vader
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy