Tajemnicza Urszula. Na scenie dynamit, w domu cicha myszka
Iśka Marchwica
Zaczęło się od podpisania jej na taśmie z jej nagraniem, jako Urszuli, a skończyło się na wielkim sukcesie. Chociaż "Białej drogi" przez dwa lata nikt nie chciał wydać, dziś Urszula świętuje 20-lecie płyty - płyty, która stała się kamieniem milowym dla polskiej piosenki i rock'n'rolla (ponad 300 tysięcy sprzedanych egzemplarzy). Po ponad trzydziestu latach na scenie, Urszula nadal z trudnością znajduje czas, żeby powspominać początki swojej kariery. Nam opowiada, o koncertowaniu w latach 80., jak się nagrywało i kto na tym zarabiał i co najważniejsze - co sama z tych pierwszych, emocjonujących lat pamięta.
Jadwiga Marchwica, Interia: Przeglądając różne wywiady i informacje o pani pomyślałam, że poprzez swój "pseudonim artystyczny" właściwie jest pani ze wszystkimi po imieniu...
Urszula: - W tym temacie trzeba sięgnąć pamięcią do moich początków. Nagrywaliśmy wtedy "Fatamorganę", był początek lat 80., ktoś taśmę z moimi nagraniami podpisał tylko moim imieniem i tak już zostało. Spodobało mi się to, bo niewiele było wtedy wokalistek posługujących się samym imieniem, więc uznałam, że to takie oryginalne... Tak zostało, tak na mnie mówią i tylko mój ojciec trochę ubolewał, że nie mam nazwiska (śmiech). Jak w jakimś urzędzie powiem "Urszula Kasprzak" to nie wiedzą o kogo chodzi, jak powiem "Urszula", to zaraz mnie kojarzą.
Żeby się tak artystycznie z własnym imieniem związać, trzeba je chyba bardzo lubić!
- Ja bardzo rzadko używam pełnego imienia. "Urszula" kojarzy mi się ze szkołą. Słyszę to twarde "Urszula Kasprzak" i zaraz widzę siebie na lekcji matematyki "Kasprzak, do odpowiedzi!" (śmiech). Przyjaciele mówią na mnie Ula, Ulka, Uleńka. Urszula jest formą oficjalną, której baaardzo rzadko używam i szczerze mówiąc - nie przepadam za tą formą imienia. Na drugie mam Beata, ale... jedna Beata w tej branży już jest (śmiech).
Reedycja "Białej drogi" i trasa koncertowa podporządkowana jubileuszowi 20-lecia wydania tej płyty to czas wspomnień i retrospektyw. Wraca pani do tamtych czasów z uśmiechem, czy odwrotnie - wolałaby pani już nie opowiadać tych historii sprzed lat...
- Ja chyba dopiero teraz mam właśnie okazję do tego, żeby pogrzebać w tej historii. Do tej pory mało rozpamiętywałam - nie było na to ani czasu, ani ochoty. Nie mam też takiego sentymentalnego charakteru, bo jestem kobietą patrzącą cały czas do przodu. Dzięki temu jubileuszowi mam okazję przemyśleć wiele rzeczy, też z dużego dystansu. Nie są to bolesne rozmyślania - raczej spojrzenie na trzeźwo, z fajną refleksją. Dla mnie ten powrót do przeszłości jest ciekawym doświadczeniem - dobrze nam się gra stare utwory. Do piosenek, które są obecne w repertuarze na stałe, jak "Konik", "Niebo dla ciebie", czy "Ja płaczę" doszło wiele innych, których nie graliśmy dotąd, choć pracujemy razem od dwunastu lat! Wiele rzeczy wyjaśnia się też i otwiera podczas rozmów z ludźmi. Zauważam teraz rzeczy, o których nie myślałam do tej pory, a które są ważne.
"Biała droga" ukazała się dokładnie 21 marca 1996, w pierwszy dzień wiosny. Pamięta pani tamten marzec, tamten czas?
- Pamiętam, bo są zdjęcia z tamtych dni, gdyby ich nie było, pewnie by mi to umknęło. Pamiętam że podpisywałam umowę z wytwórnią równo z Andrzejem Krzywym z De Mono, który jest obok mnie na tych zdjęciach. Atmosfera była bardzo optymistyczna, bo wreszcie ktoś zdecydował się ten materiał wydać, ktoś zaoferował pełnoprawną umowę. Na pewno dużo się działo i z pewnością mieliśmy dużo optymizmu, który dawał nam siłę. Teraz z kolei jest tak, że każde przyjście wiosny znoszę w naszym kraju coraz gorzej, zwłaszcza w tym roku. Mam astmę i ta wilgoć mnie wykańcza, bardzo mi przeszkadza, zwłaszcza podczas wiosennych koncertów klubowych. Więc na wiosnę nastawiam się egoistycznie na siebie - patrzę w siebie, słucham siebie, leczę się, dbam o siebie, żeby koncerty były jak najlepsze, żeby dać radę w tej aurze dla mnie nieprzychylnej.
Na ten trudny czas zaplanowaliście naprawdę intensywną trasę koncertową wokół "Białej drogi" - czy podczas takich koncertów, wspominkowych jakby nie było, przypominają się pani pierwsze występy z tym materiałem? Kiedy jeszcze był "świeży" a nie "hitowy"?
- Chyba nie pamiętam nic konkretnego. Pamiętam wrażenia, emocje. Pamiętam koncert w Sali Kongresowej - jako kolor, wrażenie. Ja już myślę dekadami, więc ciężko wydobyć jakieś konkrety. Czasem ludzie wypytują mnie o moje początki z Budką Suflera, a ja mówię "Ludzie! To był 82. rok!" (śmiech). Coś tam pamiętam... pamiętam, że żona Romka Lipki pożyczyła mi buty, bo moje były jakieś niefajne.... Ale całości nie pamiętam. Trudno jest zapamiętać koncert jeden, drugi, bo to są bardzo emocjonujące chwile. W pamięci zostaje więc tylko informacja, że było fajnie i pozytywnie, albo że coś było nie tak. Z tamtego czasu pamiętam więc, że po przyjeździe ze Stanów koncerty w Polsce to była euforia, świetne granie.
Po tylu latach udaje się tę euforię zachować?
- Jest bardzo podobnie, bo to są koncerty klubowe, które dają wyjątkową energię i radochę. Podczas koncertów w klubach ludzie są blisko, emocje się mieszają, wręcz się nimi wymieniamy na metry. Muzyka, którą gramy jest mocno klubowa, bo to jest ostry rock'n'roll, chłopaki na gitarach mają mnóstwo roboty, są solówki na wszystkich instrumentach. Odpowiednią energię i luz można osiągnąć z tym materiałem tylko na klubowych imprezach - wychodzenie z tym rockowym graniem na jakieś Święto Miasta czy inne sylwestry to ryzyko. Organizatorzy boją się takich eksperymentów! A tutaj po prostu się gra. Pokazujemy się z innej strony, rozszerzamy program, można nas poznać lepiej, przebywać z nami bliżej i my też poznajemy ludzi. To są zawsze piękne sytuacje.
Przez te dziesiąt lat doświadczyła pani z zespołem ogromnych zmian - w sposobie nagrywania, produkowania, występowania... Przemysł muzyczny bardzo się zmienił - ciężko było nadążać za coraz to nowymi zasadami, sprzętem, systemem pracy?
- Ja raczej nie mam problemu z dotrzymywaniem kroku współczesności. Dziś jest dużo lepiej i łatwiej. Kiedyś, jak się chciało nagrać teledysk, to ekipa wpuszczała artystę do studia, stawiała przed kamerą, puszczali nagranie i mówili "Proszę bardzo! Jedziemy!" (śmiech). A jeśli artysta występował w teledysku bez zespołu, to podczas na przykład solówki gitarowej mógł jedynie wdzięcznie podrygiwać... Albo nie (śmiech). Takie były sytuacje. Kiedyś za koncert, bez względu na to ile osób przyszło i gdzie ten koncert się odbywał, dostawało się stawkę - powiedzmy czterysta złotych plus dodatek objazdowy dwieście złotych. Nie było też tantiem wykonawczych, więc jeśli ktoś nie pisał ani muzyki ani tekstu, to po wielu latach na scenie i nawet bycia sławnym, mógł zostać po prostu bez kasy.
Stwierdzenie, że życie muzyka to nie tylko splendor i sława, pojawia się co jakiś czas, chociaż zwykłemu słuchaczowi ciężko w to uwierzyć. Mi z kolei ciężko uwierzyć, że można wyjechać w trasę koncertową na kilka miesięcy i nie paść ze zmęczenia.
- Na takie rzeczy decydują się ludzie, którzy kochają grać i kochają muzykę. Muzyka jest dla nas najważniejsza i bez niej pewnie niemożliwe byłoby udźwignięcie takiego wysiłku, ucierpiałaby też rodzina. Mamy też we krwi zamiłowanie do obijania się po świecie, potrzebę wolności, nie związania z jednym miejscem. To jeżdżenie, poznawanie nowych ludzi, wyzwania, wieczne egzaminy przed ludźmi - to jest adrenalinka, która uzależnia. Jeśli ktoś tego nie ma i nie lubi, to na pewno na taki tryb życia się nie zdecyduje.
A pani ma na koncie jakąś decyzję, której pani żałuje, której podjęcie chciałaby pani cofnąć?
- Ja na pewno nie, bo ja myślę, że zbyt mało w życiu robiłam, żeby czegoś żałować. Ale cóż - nigdy nie robiłam niczego na siłę, w życiu kierowałam się intuicją, uczuciami. Na pewno szkoda mi grania - udziału w filmach. Wydaje mi się, że są we mnie jakieś pokłady talentu aktorskiego, że mogłabym mieć z tego niezłą frajdę. Fajnie by było do tego wrócić, bo też o to chodzi, żeby praca była przyjemnością. Dziś nie zmienię tamtych decyzji - może wtedy nie byłam tak dobra, albo czas był nie ten, bo to też ma znaczenie - znaleźć się w określonym czasie, miejscu i z właściwymi ludźmi. Więc... może gdybym się wtedy postarała, to coś by z tego było jeszcze... No i na pewno grałabym lepiej na gitarze. Więc jak widać - raczej mam pretensje do siebie o to, że czegoś nie zrobiłam, niż żałuję tego, co zrobiłam (śmiech).
To ponoć znana prawda - bardziej żałuje się tego, czego się nie zrobiło...
- O, no to chyba muszę się pospieszyć (śmiech).
W jednym z wywiadów mówiła pani, że pod względem wizerunku scenicznego początkowo ciężko było znaleźć równowagę miedzy tym, co chcieli zrobić specjaliści, a pani stylem. Teraz chyba udało się wypracować kompromis, bo od lat zachwyca pani rockowym wizerunkiem.
- To były takie czasy, że byli zawodowi kompozytorzy, tekściarze i ludzie od wyglądu. Dziś mówi się na taką osobę "stylista", "wizażysta", wtedy nie było to jeszcze tak popularne, jak teraz. Pamiętam, że w pewnym momencie zaczęliśmy korzystać z doświadczenia jednej zdolnej pani - Oli Laski-Wołek, przez co wiele artystek zaczęło wyglądać tak samo: ja, Ania Jurksztowicz, Majka Jeżowska, Zdzisława Sośnicka, Maryla Rodowicz, Halina Frąckowiak (śmiech). To był też czas, kiedy chłopaki się przebierali, malowali, robili fryzury z trwałą ondulacją i kolorowymi pasemkami - to był sposób na przełamanie tej komunistycznej szarzyzny. W tej chwili - kurczę, często mi brakuje kogoś takiego, kto by mi te wszystkie ciuchy wyszukał, wybrał, kupił i przyniósł do domu. Ja nie znoszę chodzić po sklepach, jakieś fajne wygodne ciuchy, w których nie czułabym się źle, a po które nie muszę chodzić do sklepu - chętnie bym wzięła. Niestety wynajęcie takiego stylisty na co dzień nie jest ani proste, ani tanie, więc ratuję się stwierdzeniem, że my jesteśmy naturalni, cenimy sobie wygodę i najważniejsze jest granie i muzyka. My, Perfect, Dżem i parę innych zespołów... Jesteśmy prawda.... naturalni (śmiech).
(śmiech) Teraz jest taki trend - możecie się tą hipsterską stylówą lansować...
- Jest to jakiś pomysł, choć nie widzę, żeby ktoś szedł w ten temat (śmiech). Jest za to masa dziewczyn, które wyglądają, jak modelki, a do tego też coś tam śpiewają... (śmiech).
Pani historia dość mocno związana jest z Budką Suflera - od tego się zaczęło wszystko i to w rodzinnym Lublinie.
- Budkę Suflera pierwszy raz widziałam w Lublinie na koncertach, wtedy już byli dość znanym zespołem. Natomiast na scenie z Budką pierwszy raz spotkałam się w 80. roku na Festiwalu Piosenki w Sopocie - wtedy śpiewałam w chórkach towarzyszących artystom międzynarodowym, a Budka Suflera przyjechała z Izabelą Trojanowską. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam ich z bliska. W chórku śpiewał wtedy ze mną Rysio Kniat z Poznania i to on wpadł po jakimś czasie na pomysł, że zadzwoni do Romualda Lipki. Trojanowska wyjechała wtedy do Niemiec, więc "Może akurat ma coś dla ciebie, jakieś piosenki..." - tak myślał Rysiek. I okazało się, że Romek akurat miał jakieś piosenki, zgodził się przyjechać do Poznania, umówiliśmy się na nagrania i tak, zupełnie przypadkowo, to się zaczęło. Wtedy to było takie próbowanie się, czy to zestawienie mnie z jego utworami zda egzamin czy nie. A ponieważ byłam wtedy bardzo nieśmiała, zresztą do tej pory jestem nieśmiała, choć trochę obyłam się ze sceną, to była taka praca po omacku. Ja byłam anonimowa - dosłownie, bo nie dopisali na taśmie z nagraniem mojego nazwiska i zostałam tylko "Urszulą". I dopóki nie miałam teledysku, w radio zapowiadali, że utwór "Fatamorgana" śpiewa "tajemnicza Urszula". Ten pseudonim przyjął się bardzo dobrze.
Przyjął się też pani wizerunek - rockowej silnej dziewczyny.
- Ja w ogóle słucham więcej męskich głosów i zespołów. Bardzo cenię sobie znajomość z Kazikiem - mam nadzieję, że z wzajemnością (śmiech). Lubię konkretne rozmowy, jasne stawianie sprawy i czysty zachwyt nad tym, co proste. Wiem, że niektórzy chcieliby mnie widzieć, jako delikatną i kobiecą, może przez te "Dmuchawce latawce"... Ale ja często lubię uzewnętrznić swoją energię czy bunt. Lubię się wybawić, wykrzyczeć i wyśpiewać, wyszaleć na scenie. Za to w domu jestem spokojna. Istna myszka!
Początkowo śpiewała pani czyjeś piosenki, teksty, potem zaczęła pani sama pisać - to kwestia doświadczenia, zdobycia jakichś historii do opisania, czy może po prostu wyuczenie warsztatu?
- "Biała droga" zaczęła powstawać podczas mojego kilkuletniego pobytu w USA. Pracowaliśmy nad materiałem ze Stasiem Zybowskim [zmarły w 2001 r. gitarzysta, kompozytor i mąż Urszuli - przyp. red.] i kiedy przyjechaliśmy do Polski w 1994 roku, wiele piosenek mieliśmy już napisanych. Proces był więc długi. W Polsce były próby z zespołem, szykowaliśmy się do nagrań, szukaliśmy firmy, która by nam to wydała i w tym czasie Stanisław powiedział "Przecież sama możesz to napisać". Znał mnie na tyle i moją wyobraźnię, że uznał, że dam radę. To była pierwsza moja autorska płyta, więc jakoś się udało zebrać pomysły z całego życia. Zainspirowała mnie też muzyka Stasia - to ona była motorem do tekstów. Artysta też chyba ma taką potrzebę, żeby pisać i mówić "o sobie" ludziom. Łatwiej potem patrzeć ludziom w oczy - nawet jeśli te teksty są gorsze od tych, które piszą zawodowcy, to przynajmniej są własne.
Chyba też lepiej się rozumie to, co się śpiewa. Mówiła pani nie raz, że nie do końca rozumiała wtedy teksty Marka Dutkiewicza.
- Oj, nie do końca. Nie znaliśmy się tak dobrze z Markiem, żeby się bez problemu rozumieć, a ja nie dopytałam przez moją wrodzoną nieśmiałość. Potem straciliśmy kontakt i jakoś tak zostało... Te teksty są naprawdę piękne i do tej pory lubię śpiewać "Malinowego króla" czy "Dmuchawce...", ale gdybym śpiewała cudze teksty cały czas, to ludzie nie wiedzieliby, jaka jestem naprawdę. Nie poznaliby mnie - jaka jestem, jakim mówię językiem, jakich słów używam. Czy się lubię wymądrzać, czy pouczać? Nie poznaliby mnie, a jest to możliwe, kiedy wypowiadam się sama za siebie w piosenkach, które śpiewam.
Czy po latach któryś utwór nabrał dla pani szczególnego znaczenia, odkryła go pani na nowo?
- Tak - "Luz blues" zmienił się zupełnie. Nie lubiłam go grać i rzadko to robiliśmy. W wersji reggae'owej zupełnie mi nie pasował, drażnił mnie wręcz. Teraz przerobiliśmy go na bluesa i bardzo mi się to podoba. Teraz jest to utwór, w którym mogę pokazać swoją wrażliwość, muzykalność - zupełnie inaczej go śpiewam. Ale każdy utwór nabiera podczas koncertów nowego charakteru, nawet "Rysa na szkle", "Na sen" czy "Konik", kiedy go zagramy dwa razy szybciej, to jest w ogóle wesoło! (śmiech).
Stanisław Zybowski przed wydaniem "Białej drogi" przyklejał na ścianie karteczki z pozytywnymi hasłami, uruchamiając pozytywne myślenie w związku z tym materiałem.
- Czekaliśmy dwa lata, aż ktoś się zdecyduje wydać naszą płytę. To były próby, próby, próby, nagrania... To był wielki czas oczekiwania. I Stasiu faktycznie przyklejał takie karteczki "Za rok będziemy mieli dom", "Za dwa lata będziemy mieli studio". A ja myślałam "No, jasne... Przecież nic nam nie idzie". A on powtarzał uparcie "Poczekaj, to jest dobry materiał, robiony z serduchem, musi się spodobać". Takie wizualizacje są bardzo istotne, choć oczywiście nie wszystko można sobie "uwizualizować".
Niektórzy stawiają sobie takie cele, nawet niewykonalne, żeby się rozwijać i cały czas stawiać sobie wysoko poprzeczkę. Pani też ma takie systemy pracy?
- (śmiech) O, zupełnie nie! To znaczy jakiś cel zawsze mam na horyzoncie, ale zwykle gorzej jest z jego realizacją (śmiech). Teraz mam cel, żeby zacząć biegać, ale albo jestem chora, albo jest brzydka pogoda, albo coś się dzieje i cały czas jest pod górkę. Mam cel, żeby nie palić, ale coś się wydarzy, że się zdenerwuję i od razu sięgam po papierosa. Dużo mam takich celów... Ale one mnie nie przytłaczają (śmiech). Wiem, że one są, ale nie powodują u mnie złego samopoczucia, że ich nie realizuję.
Ma pani jakieś "rytuały", które utrzymują w pani pozytywną energię na wysokim poziomie?
- Nie, bo wierzę, że najważniejsze jest to, żeby robić w życiu to, co się lubi. Myślę czasem o tym, co mnie czeka danego dnia, czy za kilka dni. Nie mówię o konkretnej rzeczy, bardziej o myśleniu do przodu. Jak człowiek wie, że ma dla kogo żyć, dba o zdrowie, żeby nie być ciężarem dla siebie też, żeby się godnie zestarzeć i jeżeli fajni ludzie są dookoła - w moim przypadku to są i moi bliscy i muzycy - jeżeli ma się jakieś plany jeszcze, do czegoś się dąży, to wszystko się chyba jakoś samo kręci.