Reklama

Robert Gawliński (Wilki): "Żyję skromnie, unikam gwiazdorstwa" [WYWIAD]

Niedawno skończył 60 lat, z czego ponad 40 spędził na scenie. I choć granie koncertów jest dla niego coraz większym wysiłkiem, to Robert Gawliński nie wybiera się na emeryturę. Jak mówi, karierę zakończy wtedy, kiedy zmusi go do tego stan zdrowia albo kiedy zobaczy, że ludzie nie chcą już przychodzić na jego występy. Na razie na brak fanów nie może narzekać, gorzej ze zdrowiem, bo od lat choruje na cukrzycę. Za wzór stawia sobie muzyków zespołu The Rolling Stones, którzy mają już 80 lat. "Zawsze mogę sobie powiedzieć, że skoro oni grają do tej pory, to ja mam jeszcze 20 lat na scenie" - mówi w rozmowie z PAP Life lider zespołu Wilki.

Niedawno skończył 60 lat, z czego ponad 40 spędził na scenie. I choć granie koncertów jest dla niego coraz większym wysiłkiem, to Robert Gawliński nie wybiera się na emeryturę. Jak mówi, karierę zakończy wtedy, kiedy zmusi go do tego stan zdrowia albo kiedy zobaczy, że ludzie nie chcą już przychodzić na jego występy. Na razie na brak fanów nie może narzekać, gorzej ze zdrowiem, bo od lat choruje na cukrzycę. Za wzór stawia sobie muzyków zespołu The Rolling Stones, którzy mają już 80 lat. "Zawsze mogę sobie powiedzieć, że skoro oni grają do tej pory, to ja mam jeszcze 20 lat na scenie" - mówi w rozmowie z PAP Life lider zespołu Wilki.
Robert Gawliński jest liderem zespołu Wilki /Pawel Wodzynski /East News

Izabela Komendołowicz-Lemańska, PAP Life: Lato to czas, gdy jest najwięcej koncertów. Dla Wilków to był też pracowity okres?

Robert Gawliński: Bardzo, mamy za sobą intensywne dwa miesiące, więc trochę jestem wykończony. Dlatego na miesiąc czy półtora wyjeżdżam z żoną do Grecji, żeby odpocząć. Później wracamy, gramy próby i w listopadzie wybieramy się w krótką trasę do Stanów Zjednoczonych, a później do Niemiec.

Kto przychodzi na wasze koncerty?

R.G.: Wszyscy. Zauważyłem, że mniej więcej od pięciu lat, kiedy zaczęliśmy grać więcej koncertów biletowanych, to częściej zaczęła przychodzić publiczność w wieku 40 plus. To bardzo fajne, bo możemy grać utwory z naszych pierwszych płyt. Zawsze, gdy zapowiadam "Aborygena", "Son of the blue sky" czy "Eli lama sabachtani", słyszę ogromny aplauz. Wcześniej ludzie przychodzili na Wilki dla "Baśki" i "Urke". Teraz są i ci młodsi, i ci starsi. Nie narzekam, jest wspaniale.

Reklama

Ale "Baśkę" zawsze grasz na koncertach.

R.G.: Zawsze. Tak jak Rolling Stonesi zawsze grają "I can't get no satisfaction" czy "Wild Horses". Taki zespół jak Wilki, który gra 30 lat, ma w swoim dorobku kamienie milowe i te utwory są bardzo pożądane przez fanów. Często jest tak, że "Son of the blue sky" śpiewam na koniec koncertu. Jestem już wtedy zmęczony, ale zawsze daje mi to wielką satysfakcję i przyjemność. Może zabrzmi to nieskromnie, bo to moja kompozycja, ale ten utwór dobrze się gra. Tak samo jest z "Baśką", która ma fajny, rockandrollowy styl, po prostu fajnie buja. Przeważnie ludzie sami śpiewają pierwszą zwrotkę, jak chcą to i drugą, czasami padają różne żarty. Ta zabawa z publicznością jest bardzo sympatyczna.

Jesteś na scenie ponad 40 lat. Jak zmienił się rynek muzyczny w Polsce przez te lata? Jest łatwiej czy trudniej?

R.G.: Zacznę od tego, że w ogóle bym nie porównywał lat 80., do czasów wolnej Polski. Lata 80. były bardzo smutne i trudne. Jedynym jasnym punktem był festiwal w Jarocinie, gdzie można się było spotkać i pogadać z takimi samymi wariatami, jakim ja wtedy byłem. No i zagrać dla czterdziestu tysięcy ludzi. To było coś niesamowitego. Oczywiście graliśmy też jakieś trasy, ale zarabialiśmy tyle, że starczyło tylko na hotele i piwo. W tamtych latach tylko nielicznym zespołom, takim jak Maanam, Republika czy Lady Pank, udawało się żyć godnie z muzyki. Ale oni też jeździli na trasy zagraniczne, żeby się utrzymać na jakimś przyzwoitym poziomie. Z kolei lata 90. były wspaniałe dla wszystkich, był boom ogromny na muzykę. Dla mnie osobiście to też był piękny czas. Dużo wtedy graliśmy, wydawaliśmy kolejne płyty. Wszystko fajnie funkcjonowało właściwie do 2010 roku. 

Wtedy mocno wszedł Internet i muzyka stała się w dużej mierze własnością świata, a nie twórców. W związku z tym nastąpiło ogromne załamanie rynku muzycznego, wielu zdolnych ludzi uciekło w strefy, gdzie za swoją pracę zarabiają dobre pieniądze. Ale mniej więcej od 10 lat obserwuję mocny napływ młodych. Wielu z nich mi się podoba, np. Mery Spolsky czy Smolasty, ale jest też sporo takich, którzy mnie nie interesują. Słucham też dużo muzyki też z Ameryki i Anglii, gdzie istnieje prężna scena rockowa. A w Polsce panuje specyficzny klimacik, bo u nas muzyka popowa bardzo mocno zdominowała rynek. Z nikim się nie ścigam, nie zależy mi, żeby być granym na listach przebojów. Jeślibym tego bardzo chciał, to musiałbym zmienić swoje upodobania i robić bardziej komercyjną muzykę. A ja uważam, że artysta, który jest wiarygodny, jest o wiele bardziej ciekawy.

Jak ty się definiujesz jako muzyk?

R.G.: Jako rockandrollowiec. Co prawda na każdej płycie jest też kilka kawałków bardziej popowych i takie się najbardziej przebijają, ale Wilki grają muzykę rockową. To nie jest oczywiście metal czy hard rock, ale my nie gramy na klawiszach, tylko na gitarach, nie tworzymy naszych utworów w zaciszu domowym używając komputera, tylko spotykamy się w sali prób i napieprzamy. Jest głośno, jest czadowo, jest wesoło i to jest dla mnie kwintesencja tego, że mam zespół. Gdyby tak nie było, to pewnie to, co robię, firmowałabym swoim nazwiskiem, a nie nazwą zespołu.

A propos zespołu - skąd się właściwie wzięła nazwa Wilki?

R.G.: Zawsze byłem ogromnym fanem The Doors i Jima Morrisona. Moim zdaniem to największy poeta rockowy w dziejach świata. On w jednym z tekstów napisał, że we wszystkich wierszach są wilki. To mnie zainspirowało. Pomyślałem sobie, że słowo wilki to fajna, rockandrollowa i zarazem drapieżna nazwa dla zespołu.

Wilki to zwierzęta stadne, rodzinne. To też was z nimi łączy. Od początku istnienia zespołu jego menadżerką jest twoja żona, Monika, a od kilku lat grają w nim wasi dwaj synowie, Beniamin i Emanuel. Można więc powiedzieć, że to zespół rodzinny. Chłopcy sami chcieli dołączyć do Wilków czy ty im to zaproponowałeś?

R.G.: Zaczęło się od tego, że Beniamin, który studiował grafikę komputerową, na trzecim roku rzucił studia. A rok wcześniej przyszedł do mnie i spytał, czy pożyczę mu jedną z moich gitar. Pożyczyłem i od tamtego momentu grał na niej po 6-8 godzin dziennie. W pewnym momencie założył zespół, do którego dołączył Emanuel na basie i tak sobie grali przez kilka lat. Kiedyś zaproponowałem Beniowi, że umówię go na spotkanie ze wspaniałym gitarzystą Maćkiem Gładyszem, który ze mną gra, a przedtem pracował z Edytą Bartosiewicz. Maciek potraktował go jak swojego syna, zaczął mu wszystko pokazywać, uczyć. Kiedyś był taki moment, że Maciek nie mógł zagrać na naszych koncertach. Zapytałem go, czy może zaproponować kogoś na zastępstwo. A on wtedy powiedział, że Benio by dał radę. I tak mój syn trafił do Wilków. Wszyscy bardzo się z nim zżyli, bo on ma pogodną, jasną osobowość. Rok później Emanuel skończył studia i zapytał mnie, czy też może do nas dołączyć. Trochę byłem zaskoczony, bo on nie przejawiał takiego zapału do grania jak Benio. Ale myślę, że tu ma znaczenie fakt, że to są bliźniacy i jeden ciągnie do drugiego.

Jesteś ich ojcem i równocześnie liderem zespołu. Czy to pomieszanie relacji rodzinnych i zawodowych nie generuje czasem konfliktów?

R.G.: W kwestiach artystycznych ostatnie słowo należy do mnie, ale my się w rodzinie dobrze ze sobą komunikujemy. Zdarzają mi się "kwaśne" dni z Moniką, jak w każdym małżeństwie. Natomiast z synami nigdy nie mieliśmy żadnego zatargu czy nawet ponurej rozmowy. Praca z nimi to wielka przyjemność, szczególnie że oni podchodzą do tego w profesjonalny sposób. Obaj mają dużą samodyscyplinę, wiedzą, że jako moi synowie nie mogą sobie pozwolić na odpuszczanie.

Pisanie testów i muzyki też wymaga dyscypliny. Potrafisz ją sobie narzucić?

R.G.: Robienie muzyki to moja praca, która właściwie nigdy się nie kończy. To nie jest normalny zawód, tu się nie pracuje na godziny, nie można wyjść z firmy i pomyśleć: "Uff, wreszcie mam wolną głowę i teraz zajmę się rodziną". Wszystko się przeplata i trzeba umieć to połączyć. Po intensywnych okresach, kiedy gramy koncerty, nagrywam płytę, komponuję, potrafię przez pół roku nie wziąć gitary do ręki. Tworzenie to właściwie jest cierpienie przetykane momentami euforii.

Udzielasz swoim synom artystycznych rad?

R.G.: Dużo ze sobą rozmawiamy. Oprócz tego, że widzimy się na koncertach, chłopaki raz czy dwa razy w tygodniu wpadają do nas ze swoimi dziewczynami na obiad. Panuje bardzo luźna atmosfera, o wszystkim można pogadać, jak są problemy, to można je rozwiązać, a gdy nie ma problemów, to można się po prostu cieszyć z tego, że się spotkaliśmy. Udało nam się stworzyć fajną, bliską relację, w której jest przyjaźń, szacunek i miłość. To widać na każdym kroku. To nie są tylko moje spostrzeżenia, bo nasi znajomi często mówią: "Jaki wy macie piękny kontakt, jak oni do was się pięknie zwracają, jak was kochają". Myślę, że ogromne znaczenie miało to, że kiedy chłopcy się urodzili, zdecydowałem się zawiesić działalność zespołu i grałem solowo. Zdawałem sobie sprawę z tego, że pieniędzy będzie trochę mniej, ale chciałem zbudować więź z synami.

Ty i Monika jesteście małżeństwem już 36 lat. Tak długi staż w tym środowisku to rzadkość. Jak wam się udało przetrwać wszystkie burze?

R.G.: Wiadomo, że każdy związek przechodzi różne etapy. Na początku jest fascynacja seksualna, która po kilku latach słabnie i wtedy ważne, żeby się pojawiła prawdziwa, dojrzała miłość. Jak się nie pojawia, to ludzie się rozstają. Nie chodzi o to, żeby nasz partner był najpiękniejszy, najmądrzejszy czy w ogóle jakiś tam naj, ale żebyśmy umieli ze sobą rozmawiać. Wiele par rozstało się w czasie pandemii, bo okazało się, że rozmawiają tylko o sprawach dzieci, a kiedy trzeba usiąść, spojrzeć sobie w oczy, to już im nie wychodzi. My takich z Monią problemów nigdy nie mieliśmy. Zawsze czekamy na wieczór, wtedy wypijamy wspólnie butelkę wina, zjemy coś dobrego i gadamy, gadamy, gadamy. To jest też tajemnica wieloletnich związków. Nie musieliśmy mówić naszym synom, jak budować relacje. Najlepszy jest przykład, jaki daliśmy im z Monią. Teraz, kiedy patrzę na ich związki, na to, jak się komunikują ze swoimi partnerkami, to jestem spokojny, że im też się uda.

Masz w domu jakieś specjalne prawa? Jesteś artystą, a artystom podobno wolno trochę więcej...

R.G.: Nie, staram się żyć skromnie, unikam gwiazdorstwa.

Niedawno skończyłeś 60 lat. Czy te urodziny skłoniły cię do jakiś refleksji, na przykład, że więcej w życiu masz już za sobą niż przed?

R.G.: Takie myśli są wręcz błogosławieństwem, przygotowaniem do tej ostatecznej podróży. Natomiast zawsze też mogę sobie powiedzieć, że Rolling Stonesi grają do tej pory, więc mam jeszcze 20 lat na scenie. Poważnie mówię, że będę grał tak długo, jak będę miał siłę, bo chęci cały czas są. Ze zdrowiem u mnie jest niestety różnie, bo od 25 lat choruję na cukrzycę. To jest jedyny mankament. Staram się unikać grania trzech koncertów z rzędu, bo to już nie dla mnie. Może się jeszcze tak zdarzyć, że nikt nie będzie przychodził na koncerty. Wtedy będę musiał przestać grać.

Potrzebujesz czasem samotności?

R.G.: Tak. Dzień po koncertach muszę kompletnie zresetować głowę po emocjach. Siadam wtedy przed kompem, przeważnie odpalam jakąś grę RPG. Lubię taki sposób spędzania czasu. Kiedy skończyłem 40 lat, stałem się domatorem i zrozumiałem, że życie polega na czymś innym niż tylko na clubbingu. Dla mnie dom jest oazą, tu najlepiej odpoczywam. Właściwie dwa domy, jeden nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie na co dzień mieszkamy i gdzie jest sielsko, anielsko. A drugi w Grecji, który kupiliśmy kilka lat temu.

Dlaczego właśnie w Grecji?

R.G.: Jeździliśmy na Peloponez przez 15 lat na wakacje z dziećmi i wynajmowaliśmy domy. W końcu podjęliśmy decyzję, że chcemy mieć tam coś swojego. Patrzę na morze, bo dom mamy 200 metrów od morza, widać piękną zatokę, wieczorem światła. To bardzo inspirujące i piękne. To właśnie głównie w Grecji piszę teksty i komponuję. Któryś z wielkich amerykańskich pisarzy powiedział, że człowiek, żeby był w pełni szczęśliwy, musi móc nie widzieć horyzontu. Coś w tym jest.

W pewnym momencie w mediach pojawiła się informacja, że rzucasz muzykę i będziesz uprawił oliwki.

R.G.: Oliwki faktycznie mamy. Jesienią się je zbiera, to jest zawsze święto. Potem zawozi się je do oliwiarni, gdzie częstują cię wspaniałym świeżym pieczywem, różnymi wyrobami, jest zawsze wino w różnych odmianach, znajdzie się i coś mocniejszego, bo Grecy piją tsipouro, taki rodzaj bimbru, podobny do włoskiej grappy. Później dostajemy oliwę wyciśniętą z tych naszych oliwek, którą mamy dla siebie i całej rodziny.

Jesteś szczęściarzem. Wiesz o tym?

R.G.: Na pewno nie uważam się za pechowca. Umiarkowany szczęściarz - tak bym nazwał siebie. Każdy zawsze by chciał więcej, lepiej, taka jest nasza natura. Zawsze w życiu się do czegoś dąży, trzeba stawiać sobie cele i powolutku je realizować. Bo jak już się niczego nie chce, to tylko się położyć i czekać na koniec. Szczęście jest ważne w życiu, ale to jedna ze składowych. Musi być poparte ciężką pracą, do tego trochę talentu i wtedy coś fajnego można zbudować.

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Robert Gawliński | Wilki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama