Michał Wiśniewski (Ich Troje): My już się najedliśmy
Ignacy Puśledzki
Ze względu na pandemię koronawirusa, Ich Troje obchodzi swoje 25-lecie… po dwóch latach. Z tej okazji w Mrągowie zespół zagra wyjątkowy koncert jubileuszowy, wydał premierowy album oraz książkę, w której opowiedział swoją historię. To właśnie o "Ich Troje. Biografia" opowiedział nam Michał Wiśniewski.
Ignacy Puśledzki, Interia.pl: Jacek Łągwa w książce "Ich Troje. Biografia" wspomina historię, jak między piosenkami podczas jednego z koncertów zespołu przebierałeś się nieco za długo i w końcu krzyknął: "Co ty ku*** robisz, zwariować można, wracaj na scenę". Jaki masz po tylu latach grania czas, jeśli chodzi o zmianę stroju?
Michał Wiśniewski: - Błyskawiczny! To widać najlepiej w scenariuszu koncertu jubileuszowego, który przed nami, że zostaje tak naprawdę minuta na przebiórkę. Jest to raczej zdzieranie z siebie rzeczy i zakładanie tego, co zostało przygotowane. To, co powiedział Jacek, na pewno ociera się o prawdę, ale myślę, że to nie szło, tak jak on mówi, w taki czas typu 15 minut. Ale możliwe, że się trochę przedłużało.
Zobacz również:
Od początku w Ich Troje stawiałeś na pewnego rodzaju teatralność i inscenizację. Skąd taka potrzeba?
- Od kiedy pamiętam, zawsze słuchałem musicalu, a musical mi się kojarzył z inscenizacją czegoś. I raczej szukałem czegoś pomiędzy musicalem a popem. Później okazało się, że to wszystko też nie do końca tak jest, dlatego, że zaczęliśmy od starodawnego tekstu Francois Villon w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz "Prawa" Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, więc można powiedzieć, że wdarła nam się poezja śpiewana. Myślę, że to wyznaczyło jakiś kierunek. Zresztą na pierwszej płycie było też "Jeanny" Falco, które było inscenizowane. Można stanąć przy mikrofonie i to "Jeanny" po prostu zaśpiewać, a można je pokazać. Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale jest cała masa zespołów, która po prostu występuje i robi na scenie to, co każdy zespół, czyli po prostu śpiewa. Dla mnie to było troszeczkę za mało. Broń Boże, nikomu teraz nie ujmuje, ani nie staram się tego w jakiś sposób ubarwić. Ja po prostu tego potrzebowałem, żeby przerysować. A żeby coś przerysować, to trzeba to zagrać.
Wspomniana inscenizacja i stroje, charakterystyczny image, diamentowe płyty, występy na Eurowizji, swój własny reality show - uważasz, że byłeś w pewnym sensie pionierem na polskiej scenie?
- Pionier to jest człowiek, który jest odkrywczy, a ja myślę, że specjalnie odkrywczy nie byłem. Ale dobrze, że dodałeś o polskiej scenie. Myślę, że zrobiliśmy coś takiego, co było wcześniej u nas absolutnie niestosowane i byliśmy pierwsi. Wprowadziliśmy tancerzy na scenę - to się wcześniej wydarzało tylko w teatrach muzycznych, ale w popkulturze było nieobecne. Wystarczy zobaczyć występy sylwestrowe sprzed 1996 roku, aby się przekonać, że to nie było praktykowane. Dzisiaj ciężko sobie wyobrazić zabawę sylwestrową, gdzie wykonawca nie ma za sobą zespołu tanecznego. Gdyby to było odkrywcze, to bym nie deliberował, ale przecież to było standardem na Zachodzie. Tak samo te przebiórki. Nie musimy sięgać tylko do popkultury i dawać przykładów typu Michael Jackson, gdzie nasze kostiumy zdecydowanie od niego nie odbiegały. Nie mówię o muzyce, żeby nie było (śmiech). Masz ostre kapele, typu Kiss, które miały bardzo wyraźny image sceniczny. Ciężko sobie wyobrazić koncert Kissów bez tego charakterystycznego umalowania. Kurczę, no to trochę nie ten zespół. Wydaję mi się, że my zrobiliśmy z tego troszeczkę performance. Wszyscy nas oczywiście poprzez single wrzucili do bliżej nieokreślonego gatunku, który im się nie podoba. Oprócz publiczności. Publiczność jest najważniejsza. Darujemy sobie więc te komentarze krytyki, bo zespół w ciągu swojej kariery lądował na pierwszym, drugim, dziewiątym miejscu listy OLIS - to mówi samo za siebie i nie potrzebuje komentarzy.
O tej krytyce i wylewającym się na Was hejcie wspominacie w książce jednak dość często. Kiedy Twoim zdaniem najbardziej dostaliście po tyłkach?
- Było wiele takich momentów. Nie mieliśmy na to czasu, bo tak naprawdę byliśmy nieustającej trasie koncertowej. Docierały do nas pewne rzeczy, ale wiesz... Mógłbym to wytłumaczyć chyba tylko artyście. Szacunek, który dostaje się od publiczności, jest tak olbrzymi, że to się po prostu zaciera. Stawiasz sobie bardziej pytanie: "Why?". Nagrałeś utwór na światowym poziomie, jakim jest "Prawo", z tekstem jednej z największych polskich poetek, więc można powiedzieć, że cała krytyka spada na osobę, a nie na twórczość. Tak jest chyba do dzisiaj. Wiesz, na siłę wrzucono mnie do szuflady z kontrowersjami. To tak naprawdę jest oczywiście bzdurą, bo ja zaczynałem w czarnych włosach i sprzedawaliśmy platynowe płyty, jak miałem czarne włosy. Przypominam, że "A wszystko to, bo ciebie kocham" to czasy, gdzie nie było czerwonego Michała. Ja nie byłem pierwszą osobą, która miała w tym kraju czerwone włosy na scenie, bo to była Kasia Nosowska. Więc jeśli mam być szczery, to wydaję mi się, że poszła taka niefajna fama pod tytułem: "Ich troje jest be". That’s it. To było nie fajne.
Ty się nie boisz w ogóle udzielać wywiadów? Nie masz obawy, że każde zdanie może być zaraz wyrwane z kontekstu i zostać clickbaitem, a tym samym pociągnąć tę famę dalej?
- Myślę, że przyjdzie taki moment, że przestanę rozmawiać, ale to nie dlatego, że boję się clickbaitów, bo ja stoję za wszystkim, co mówię. Te czasy, kiedy piłem i prowadziłem bloga na Onecie, który czytało tam 3 milionów osób już dawno minęły. Dzisiaj patrzę na wszystko na trzeźwo, staram się nie odzywać. Nie komentuję każdej sprawy. Są czasami rzeczy, które mnie bardziej rażą i mam prawo się odezwać, jak każdy. Gdybym chciał codziennie komentować rzeczywistość, która się dzieje w sieci - bez znaczenia, czy mówiłbym o polityce, religii, czy komentował kto sobie zrobił cycki - to tak naprawdę straciłbym na tym życie. Tyle tego wszystkiego jest, że nie miałbym czasu na to, co lubię najbardziej, czyli na muzykę. Weź jednak pod uwagę, że ten zespół, czy ja osobiście, jesteśmy bardzo konsekwentni. Jesteśmy 27 lat na rynku, wydaliśmy właśnie 10 album zespołu Ich Troje, łącznie wydałem swój 20 krążek, więc mam w dalszym ciągu coś do powiedzenia. I oczywiście, że pod tym wywiadem pojawi się komentarz w stylu: "Właśnie to jest dziwne, że nie masz nic do powiedzenia" i dostanie pewnie pełno like’ów. Najczęściej są to ludzie, którzy niczego nie posłuchali. Muszę z tym żyć, ale kiedyś bym to skomentował, a dzisiaj już nie.
Ale na brak zajęć chyba nie narzekasz. Płyta, książka, programy telewizyjne, koncert na 27-lecie. Kiedy ty w ogóle masz czas na odpoczynek i co wtedy robisz?
- Mimo wszystko jestem mistrzem dywersyfikacji swojego czasu. Potrafię na moment się wyłączyć. Quebo mnie zaraził składaniem klocków Lego, w związku z czym potrafię wyjść nawet na 15 minut do osobnego pomieszczenia i złożyć jakąś część np. Titanica, żeby trochę uwolnić umysł. Zdarza się, że biorę nawet jakiś zestaw na wyjazd, żeby w hotelu czekając na koncert troszeczkę się odstresować i odpłynąć. Czasami przejdę do symulatora lotu w domu, a czasami wezmę kogoś na Babice i przelecę się z nim samolotem. Staram się po prostu dobrze zarządzać swoim czasem. Mógłbym powiedzieć, mam go coraz mniej, ale Krzysiek Ibisz twierdzi, że jesteśmy zaprogramowani na 120 lat, więc jeszcze nie jest tak źle. Trzeba myśleć pozytywnie (śmiech).
Ich Troje to zawsze byliście przede wszystkim WY DWAJ - czyli Ty i Jacek Łągwa. Jak wyglądają Wasze relacje dziś, po tej 27-letniej wspólnej drodze? Jesteście przyjaciółmi, czy raczej po prostu kumplami z pracy?
- Ja zawsze podkreślałem, że to była taka trochę szorstka przyjaźń, dlatego, że my jesteśmy różni. Jesteśmy bardzo różnymi ludźmi i każdy ma swoje życie. My wracamy do siebie za każdym razem jak bumerang, pracując nad kolejną płytą, czy występując wspólnie na scenie. Każdy z nas ma zapewne odrobinę inne wyobrażenie i spojrzenie na życie. To nie jest tak, że od czasu do czasu się nie spotykamy prywatnie, ale nie robimy co weekend wspólnego grilla i nie wychodzimy z żonami do kina. Teraz się nad tym zastanowiłem, jak zadałeś to pytanie... Traktuję Jacka jak przyjaciela, bo on zmienił trochę moje życie. Napisał całą masę fantastycznych piosenek, z tym się absolutnie nie da dyskutować. Na pewno nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem, gdyby nie Jacek. To jest właśnie bardzo dobre pytanie, bo "przyjaciel", to górnolotne słowo.
Jaka przyszłość czeka Ich Troje? Wspominałeś na Instagramie, że płyta "Projekt X" będzie ostatnim albumem zespołu, a potem raczej będziecie działaś singlowo.
- Nie ma jakiegoś konkretnego planu, bo to nie jest apteka, ale my widzimy po premierze płyty, że co poniektórzy ludzie nie mają już nawet odtwarzaczy w samochodach.
Ja w domu mam gramofon i winyle (śmiech).
- No i właśnie chciałem powiedzieć, że wydajemy teraz swojego pierwszego swojego winyla. U mnie też jest adapter. Wiadomo, że robimy to mocno kolekcjonersko, bo wychodzę z założenia, że ludzie pracują i są zajęci, a trzeba naprawdę znaleźć czas na to, żeby się temu oddać. Puszczenie winyla to jednak jest wydarzenie, można powiedzieć, że to zupełnie coś innego, niż odtworzyć sobie cyfrę.
Na pewno będziemy dalej działać, ale ten rynek się strasznie zmienia. Ich Troje zawsze było zespołem, który był bardzo wymagający i pokazywał na scenie dużo, co zobaczycie zresztą w Mrągowie na koncercie jubileuszowym. Jak mówi klasyk, to nie są tanie rzeczy. Więc to jest dobre pytanie, czy będzie na to zapotrzebowanie? Nie wiem. Myślę, że każdy zespół i każdy artysta ma swoje 5 minut. Możemy oczywiście przedłużyć to do 15, ale nie oszukujmy się. 5 minut, to tylko 5 minut (śmiech). Nieważne, czy weźmiesz tych artystów z najwyższej półki, czy z tej niższej, czyli tak zwanych "one hit wonders". 5 minut, to 5 minut. Są oczywiście artyści, którzy po latach w dalszym ciągu super grają, ale nawet najwięksi grają cały czas przeboje z lat swojej świetności. Publiczność w dalszym ciągu na nich przychodzi, tak samo jak na nas, natomiast trudno szukać przebojów wśród najnowszego repertuaru. Zawsze idzie nowe i życzymy wszystkim wykonawcom, którzy wchodzą na rynek muzyczny, żeby mieli swoje 5 minut, bo to jest zacna przygoda, fajne doświadczenie i cieszymy się z każdego takiego sukcesu. My już się najedliśmy.
Skąd pomysł na wydanie książki opisującej historię grupy?
- Książka powstała tak naprawdę w 2001 roku, przed naszym największym sukcesem i została na szybko uzupełniona tylko o te pierwsze miesiące roku, więc... Można powiedzieć, że przez 20 lat się zdezaktualizowała. Wydawało nam się, że bardzo fajnym pomysłem będzie przy okazji jubileuszu ją zaktualizować. Fani przyjęli ją naprawdę bardzo dobrze, bo z punktu widzenia biograficznego, są w niej zawarte wszystkie informacje, których potrzebują. Ja jeszcze teraz dogram taki epilog w formie audio z mojej perspektywy. Myślę, że on będzie bardzo ciekawy. Ale to już po jubileuszu.
Historia mojej sinusoidalnej kariery, to już jest zupełnie inna książka, bo ja w "Ich Troje. Biografia" starałem się ominąć wszystkie emocje i zależności od życia prywatnego. Skutecznie zresztą. Oczywiście napisałem też swoją prywatną książkę, tylko nie mogę jej opublikować, bo by się znalazła cała masa ludzi, którzy się z czymś nie zgadzają. Myślę, że rozliczenie się z przeszłością to jest bardzo fajna rzecz, bo to oczyszcza. I wszystkim tym, którzy by się w takiej książce nawet znaleźli, warto powiedzieć jedną rzecz: "Hej, w dalszym ciągu bohaterem tej książki jestem ja, w związku z czym widzę wszystko ze swojej perspektywy". Na tym to polega. I wcale nie robię tam z siebie bohatera, żeby była jasność. W mojej książce się nie hamuję. No, ale ona pewnie się za mojego życia nie ukaże, bo ją zostawiam dzieciom. Natomiast jeżeli chodzi o biografię Ich Troje, to tam jest wszystko wyważone.
Muszę powiedzieć, że jak zabierałem się za lekturę, to spodziewałem się, że będzie więcej prywaty. Trochę byłem...
- Zawiedziony troszeczkę?
No troszeczkę, ale...
- Pewnie! Ja miałem to samo odczucie. Tylko wiesz, chodzi o to, żeby nie wkręcać Justyny, Ani i Jacka w to, co się u mnie działo. To nie o tym książka. Książka jest generalnie o zespole Ich Troje, który odniósł niebywały sukces. Pokazuje, że my jesteśmy tylko i wyłącznie ludźmi, więc mieliśmy gorsze i lepsze momenty. Książka jest o tym, że 5 minut trwa tylko 5 minut, że nie wszystko zawsze się układa tak jakby się bardzo chciało, ale jest też o lenistwie. Bo generalnie jeżeli komuś się wydaje, że "gwiazda" po prostu siedzi i pachnie, to jest to jakaś bzdura. To jest bardzo ciężki, trudny zawód, w którym naprawdę trzeba bardzo ciężko pracować. A nie zawsze nam się chciało. Ja w dalszym ciągu się cieszę, że po 27 latach sprzedajemy od czasu do czasu jakiś amfiteatr, czy jakąś salę do ostatniego miejsca. Że w ogóle ktoś kupuje choćby jeden bilet na nas. To jest naprawdę ujmujące. Znam całą masę artystów, którzy nie mają tej przyjemności, tego szczęścia i tak wiernej publiczności.