Michał Bajor: Jestem człowiekiem, który ma wątpliwości [WYWIAD]
"Sądzę, że to, że jestem aktorem, pomaga mi tworzyć swoją postać na scenie bardziej przemyślanie i całościowo. To nie jest tylko piosenka, piosenka i kolejna piosenka, to swojego rodzaju monodram muzyczny" - twierdzi Michał Bajor. W rozmowie również o byciu artystą przez duże A, Instagramie i najnowszej płycie "No, a ja?".
Oliwia Kopcik, Interia: W piosence "W moją stronę" śpiewa pan, że choćby "piasek w oczy i w okna grad"... Jaki jest pana sposób na to, żeby zachwycać się wiosną nawet z pociągu do Koluszek?
Michał Bajor: - (śmiech). Wrodzony optymizm, można by tak powiedzieć. Jestem spod znaku Bliźniąt, mnie jest zawsze dwóch. Czasami przeważa pesymizm, który staram się nadrobić jakimś kawałkiem optymizmu wziętym z czegokolwiek - to może być kolor, wspomnienie, marzenie - a z kolei jak jestem za bardzo optymistyczny, to potrafię ściągnąć hamulce i pomyśleć sobie: "Żebyś nie zapeszył w tym cieszeniu się". Proszę pamiętać, że kończę 65 lat, więc można nawet pewne rzeczy robić, nie chcę powiedzieć, że na siłę, ale można się ze sobą na pewne sprawy umówić.
"Nie pozwalam na tę miłość" z pana tekstem i muzyką poszło na pierwszy ogień jako singel. Był stres, że się to nie przyjmie?
- Akurat jeśli chodzi o tę piosenkę, to najpierw ją puściłem paru osobom. Zawsze mam wątpliwości. Jestem w ogóle i artystą, i człowiekiem, który ma wątpliwości i bardzo to sobie cenię, że mam taką cechę charakteru, bo jak się ma wątpliwości, to się konsultuje z innymi. Przecież ja nie jestem kamerą swoją własną z zewnątrz ani autorytetem najważniejszym dla siebie. Od początku mojego życia otaczam się autorytetami, dzięki temu może tak długo jestem artystycznie, zawodowo.
Natomiast jeśli chodzi o tę piosenkę, to te osoby, które ją słyszały, powiedziały, że ta właśnie piosenka jest na tyle inna, że nie powinienem się obawiać, bo po pierwsze jest właśnie inna, a po drugie ona nie jest reprezentacyjna dla całej płyty, więc będzie takim smaczkiem zachęcającym, żeby potem wrócić do mojej poetyki.
Dlaczego właściwie dopiero teraz zdecydował się pan spróbować sił w komponowaniu i pisaniu tekstów? I to w dodatku "mocno namawiany przez przyjaciół"?
- Jeśli chodzi o komponowanie, to już dwa czy trzy razy udało mi się popełnić muzykę w życiu, między innymi na przykład z Andrzejem Poniedzielskim napisaliśmy piękną piosenkę "Dla duszy gram". Natomiast jeśli chodzi o słowa, to całe życie pisali bądź tłumaczyli dla mnie piosenki najlepsi - Młynarski, Kofta, śpiewałem piosenki Grechuty, Romana Kołakowskiego... To z kim ja się miałem ścigać? Nigdy nie przychodziło mi do głowy, że będę pisał sobie teksty, bo nie miałem ich w swojej głowie, dostając od nich tak wspaniałe, literackie perełki.
A teraz, kiedy ich nie ma, pomyślałem sobie, że spróbuję. Choć jest też paru tekściarzy, do których mógłbym się zwrócić i pewnie tak może się skończyć przygotowywanie do kolejnej płyty. Ale na pewno tu z nikim się nie ścigam, tylko chciałem zrobić taki eksperyment, czy potrafię.
Śpiewane przez pana utwory wydają mi się takie... plastyczne. To znaczy, że od razu widzi się do nich teledyski albo jakieś filmowe sceny. Myśli pan, że to wpływ pracy aktorskiej czy to zupełnie nie ma ze sobą związku?
- Ma. To dobre pytanie. Myślę, że genezą mnie na scenie muzycznej, jestem ja-aktor. Pochodzę z rodziny aktorsko-nauczycielskiej, bo tata był aktorem, mój brat jest aktorem, mama była bardzo umuzykalniona, do tego szkoła teatralna, szkoła muzyczna, bycie na scenie i pracowanie w filmie u najlepszych reżyserów, z najwspanialszymi aktorami... Miałem bardzo dużo szczęścia. Jednocześnie ta moja praca była przeplatana - a to Sopot, jak miałem 16 lat, a to film Agnieszki Holland, jak miałem 17 lat... Miałem jako młody chłopaki takie fajne wejście w świat zawodowy i w świat poznania mnie przez ludzi, zakończone, powiedzmy, tym Neronem, bo potem już w filmie nie grałem. Ale sądzę, że to, że jestem aktorem, pomaga mi tworzyć swoją postać na scenie bardziej przemyślanie i całościowo. To nie jest tylko piosenka, piosenka i kolejna piosenka, to swojego rodzaju monodram muzyczny.
Też wybiera pan tekściarzy, którzy piszą bardzo obrazowo - mamy tutaj teksty Młynarskiego, Poniedzielskiego...
- Tak, oni przede wszystkim też piszą, czy pisali, znając mnie. Młynarski bardzo dobrze mnie znał, nie powiem, że się przyjaźniliśmy, bo była ta różnica pokoleniowa, ale bardzo się kolegowaliśmy. On był człowiekiem, który czasami dobitnie, a czasami szalenie inteligentnie i błyskotliwie potrafił spuentować pewne cechy, i te prywatne, i zawodowe. To pomagało mi dalej żyć, tworzyć i nie mieć kompleksów, bo on naprawdę potrafił wypunktować pewne rzeczy tak, że człowiek wiedział, czy robi coś dobrze, czy coś powinien poprawić.
Muzycznie mamy tutaj z kolei piękne, żywe instrumenty, które swoją drogą bardzo mi się podobają, ale obecnie niestety są coraz mniej, nazwijmy to, modne. Nie kusiło pana, żeby zrobić eksperyment przy nowych wersjach i spróbować na przykład z kimś, kto zajmuje się elektroniką?
- Ci, którzy aranżowali dla mnie - Piotr Rubik, Wojciech Borkowski, Włodzimierz Korcz, Janusz Stokłosa i wielu, wielu innych - też używali czasami elektronicznych instrumentów. Ja oczywiście staram się, w porozumieniu z wytwórniami, z którymi pracuję, jak najbardziej stawiać za mocny punkt sprawę żywych instrumentów, ale też trzeba mierzyć siły na zamiary, nie ja tutaj jestem decydentem ekonomicznym.
Być może zdarzy się coś takiego przy kolejnej płycie, może się pokuszę o bardziej współczesne brzmienia. Ale też pewnie nie tylko ja będę o tym decydował.
Skoro już jesteśmy przy nowościach - w czasie pandemii założył pan Instagrama. To próba zmierzenia się z nową techniką czy to był sposób na kontakt z fanami w trakcie pandemii, a potem już tak zostało?
- To też była podpowiedź, tak jak to było w przypadku tekstów. Podpowiedziano mi, żeby spróbować wejść w tę współczesność poza fanpage’em, którego już miałem wcześniej. Instagram przyniósł taki bliższy kontakt z osobami, które były ciekawe, o czym piszę. Wiedziałem od razu, że to nie będzie pokazywanie, co jem na śniadanie i że lubię dzisiaj frankfurterki, a jutro będę wolał cielęce parówki, tylko że to będzie o czymś. 17 tysięcy obserwujących na Instagramie i kilkadziesiąt tysięcy na fanpage'u to nie jest tak źle dla artysty, który tworzy muzykę, nie powiem "niszową", bo bym przesadził, zapełniając opery, filharmonie i wydając 25. płytę, ale też nie popularną, że śpiewają pod strzechami moje przeboje. To są osoby w różnym wieku, które są zainteresowane tym, co piszę o filmie, o Netflixie, o moim światopoglądzie.
To nie była pogoń za zaistnieniem współcześnie, tylko raczej chęć zobaczenia, czy będą zainteresowani tym, co mam do przekazania poza sceną. I sprawdziło się.
Reprezentuje pan tę grupę artystów, którzy mają klasę, szacunek do publiczności. Myśli pan, że obecnie można być jeszcze artystą przez duże A, nie stawiać na skandale i popowo-radiowe piosenki i jednocześnie być nadal na głównej scenie? Czy teraz, żeby być w mainstreamie, trzeba stawiać na zasadę "nieważne jak mówią, ważne, żeby mówili"?
- To pewnie było zawsze ważne dla wszystkich, od kiedy powstał kinematograf i pierwsze płyty. Artyści byli owiani tajemnicą i ważne było to, że dochodziły do ludzi jakieś plotki. W ostatnich latach to się zamieniło we wchodzenie z butami w życie, ale widocznie taki jest też popyt widzów, którzy lubią wiedzieć więcej, niż tylko kto, kiedy i gdzie wystąpi.
A czy można być dzisiaj artystą przez duże A? To zależy dla kogo. Przecież koleżanka X jest artystką przez duże A dla wielotysięcznej publiczności, która przychodzi na jej koncerty. Mówiąc po nazwisku, mogę tu wymienić na przykład Sanah, która ma ogromną liczbę wielbicieli. Ja też ją lubię, bo wymyśliła coś, co mi się podoba. Albo wspaniały Podsiadło czy Ralph Kaminski. Nie słyszy się chyba o jakichś ich skandalach, a oni cały czas są, więc można powiedzieć, że są artystami. Swoją drogą, ostatnie nagrania Sanah też są zaskakujące. Wydawać by się mogło, że będą tylko lekkie piosenki w jej stylu, a tu nagle zrobiła kilka utworów do tekstów poetów.
To, że cały czas są, a nie potrzebują skandali, wynika chyba z tego, że mają pomysł na siebie, a nie są po prostu kolejną wykreowaną gwiazdą.
- Tak, mają pomysł. Dlatego wróżę im długie lata pracy, bo nowe pomysły będą wciąż przychodziły. Są natomiast osoby, które czasami słyszę w radiu, dwie czy trzy kolejne dziewczyny, które śpiewają jak Sanah, i ja nie mówię, że są złe, ale są kopiami i będą musiały mocno pokombinować, żeby jeszcze trochę pobyć na rynku.
Wracając jeszcze na chwilę do tej klasy - miałam kiedyś przyjemność być przy wywiadzie z panią Ireną Santor i bardzo zapadła mi w pamięć jej kultura, to, że przywitała się ze wszystkimi, łącznie z operatorami kamer.
- Też tak zawsze robię.
Czy będąc Michałem Bajorem, który nie na jednej scenie stał, praca z taką legendą polskiej muzyki nadal robi wrażenie?
- Robi ogromne wrażenie. Tym bardziej, że jest to też moja serdeczna koleżanka. Rozmawiamy ze sobą od wielu lat, czasami daje mi rady, czasami sobie pożartujemy ze świata. To dla mnie podwójny zaszczyt, że mam taki duet i że w dodatku pani Irena zgodziła się zaśpiewać na tej płycie, chociaż od dwóch lat nie jest już chętna do udziału w koncertach. Jestem zachwycony, bo ona weszła do studia i w 45 minut nagrała piosenkę, pięknie przygotowana. To wspaniała piosenkarka, nie tylko legenda.
Na płycie mamy też duet z Kayah. Ma pan jeszcze jakąś wymarzoną muzyczną współpracę?
- Powiem pani, że duety są trudnym kąskiem. Nagrywałem m.in. z Alicją Majewską, Anią Wyszkoni, Joasią Kulig, Agatą Kuleszą czy moją bratanicą, Bogumiłą Bajor... Duety są trudne. Trzeba się znaleźć w podobnej tonacji, w podobnym klimacie, trzeba ze sobą porozmawiać, jak to ma wyglądać. Często jest też tak, że nie śpiewa się w studiu twarzą w twarz. Dlatego też duety są dla mnie o wiele trudniejszą formą wyrazu i podziwiam na przykład Kayah, która tych duetów ma już sporo, i wciąż ma na nie siłę. Duety wymagają też pewnego rodzaju kompromisu, bo nie gra się tylko do jednej bramki.
Na koniec jeszcze filozoficznie - gdyby wiedział pan, że słucha pana cały świat, co by pan powiedział?
- Zdrowia i pokoju. Strasznie banalne, na pewno nie odkrywcze, ale zawsze te dwa słowa przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o świecie.