Mariusz Duda (Lunatic Soul): Stanąć na nogi

Mariusz Duda promuje nowy album Lunatic Soul /fot. Oskar Szramka /

- Takie niespodziewane odejścia potrafią człowieka złamać, bo pokazują jak kruche jest życie i jak bardzo te wszystkie nasze, piętrzące się z dnia na dzień, problemy są nieistotne - mówi Interii Mariusz Duda, który pod szyldem Lunatic Soul wydał nowy album "Fractured".

Płyta "Fractured" (premiera 6 października) to osiem premierowych kompozycji, które mówią o stracie, zmianach, walce oraz próbie przetrwania w nowej rzeczywistości.

"Muzyka na 'Fractured' zainspirowana jest wydarzeniami, jakie miały miejsce w moim życiu w 2016, oraz wszystkim tym, co ostatnio dzieje się wokół nas i sprawia, że zaczynamy odwracać się od siebie i dzielić na jednych i drugich, lepszych i gorszych. To najdłużej nagrywany i najbardziej dopieszczony album w mojej karierze" - komentuje Mariusz Duda.

Wspomniane wydarzenia to m.in. śmierć ojca muzyka oraz Piotra Grudzińskiego, gitarzysty Riverside.

Reklama

Michał Boroń, Interia: Czy historie z "Fractured" są w 100 proc. autentyczne? Czy można je odczytywać dosłownie jako zapis powiedzmy ostatniego roku z życia Mariusza Dudy?

Mariusz Duda (Lunatic Soul): - "Fractured" to opowieść o walce ze stratą. O próbie przetrwania tych najgorszych dni, kiedy to niebo nad twoją głową rozpada się na tysiąc kawałków. W roku 2016 wiele się dla mnie skończyło. Umarli mi bliscy, zakończył się mój 10-letni związek, wydarzyło się jeszcze parę rzeczy, o których nie chcę mówić. To zainspirowało mnie do stworzenia takiej a nie innej historii, ale nie dawałbym tutaj aż 100%. Część tajemnic zawsze zostawiam tylko dla siebie.

Czy bohater z płyt Lunatic Soul jest kimś innym, niż bohater z albumów Riverside? Jak byś opisał różnice między nimi?

- Bohaterem tekstów jest moje alter ego, wiecznie samotne i wiecznie szukające sposobu na to jak przetrwać, jak przezwyciężyć strach i jak odnaleźć się w miłości. Jakoś tak zawsze dużo mroku i melancholii we mnie było, stąd też taki a nie inny rodzaj muzyki uprawiam oraz taki a nie inny styl pisania tekstów prezentuję. Jeżeli chodzi o teksty, to Lunatic jest chyba bardziej intymny i metafizyczny. Riverside jest bliżej codzienności. Jakoś nie wyobrażam sobie pisać w Lunatic Soul o mediach społecznościowych. A w Riverside spokojnie mogę takie tematy o "samotności w sieci" poruszać. W Lunatic Soul pozwalam sobie za to na odrobinę fantasy, bo trzy pierwsze albumy to moje "kino drogi" o tym, co dzieje się po śmierci. "Walking..." i "Fractured" są już bardziej po stronie życia.

Nie ukrywasz, że to jedna z twoich najbardziej osobistych płyt, mówiąc że to proces godzenia się ze śmiercią dwóch bliskich osób: twojego taty i Piotra Grudzińskiego. Z drugiej strony (szczególnie pod koniec) słychać tu powiew optymizmu.

- Lunatic Soul "Fractured" to trzeci - po "Walking on a Flashlight Beam" i riversajdowym "Love, Fear and The Time Machine" - bardzo osobisty dla mnie album. Ale tutaj rzeczywiście najbardziej się odkryłem, więc na podium osobistości mamy zwycięzcę. Jak już wspomniałem, to przede wszystkim historia o przetrwaniu. O próbie przetrwania i walce ze strachem i koszmarami, które dopadają nas gdy zostajemy sami. Ale już przy "Love, Fear... " zauważyłem u siebie potrzebę, że czas najwyższy wyjść z tej czerni i zacząć normalnie funkcjonować, stąd i muzyka mniej "cierpiąca" i bardziej pewna siebie. Czuję, że to początek dużej zmiany stylistycznej jaka niedługo nastąpi.

Z "Anymore" można wysnuć wniosek, że ta relacja z twoim tatą nie była łatwa, skoro chcesz mu powiedzieć, że jest ci przykro. Chyba w przypadku każdej śmierci bliskiej osoby zostają słowa, które chciałoby się jeszcze wypowiedzieć.

- Akurat ze swoim ojcem miałem dobry układ i nie chodzi tutaj o trudne relacje tylko o nagłą i niespodziewaną śmierć. Mój ojciec zginął śmiercią tragiczną. To nie jest tak, że chorował i powoli umierał, nie... Gdyby tak było, to zapewne moglibyśmy jeszcze ze sobą porozmawiać, a i ja przygotowałbym się jakoś na jego odejście. Tato po prostu wyszedł pewnego dnia z domu i już nie wrócił... I na pewne słowa, które chciało się powiedzieć było zwyczajnie za późno. Zarówno Grudzień jak i mój ojciec umarli totalnie z zaskoczenia. Tak samo w 2014 umarł mój przyjaciel, dla którego napisałem "Towards The Blue Horizon". Po prostu następnego dnia się nie obudził. Takie niespodziewane odejścia potrafią człowieka złamać, bo pokazują jak kruche jest życie i jak bardzo te wszystkie nasze, piętrzące się z dnia na dzień, problemy są nieistotne.

Rodzice nie zawsze rozumieją, doceniają to, co robią ich dzieci. Też się z tym musiałeś zmierzyć?

- Moi rodzice zawsze mnie we wszystkim wspierali, zwłaszcza mama, zawsze dawała mi serce na talerzu i do dzisiaj pozostaje moją najlepszą fanką. Jest w fanklubie Riverside, ma wszystkie moje płyty i bardzo często słucha i nagrywa ze mną audycje radiowe na kasety.

W "Red Light Escape" śpiewasz o dwóch latach trzeźwości, po których bohater opowieści się poddał. Muzycy - czy szerzej twórcy - próbują różnych substancji i używek, by złagodzić ból istnienia. To twój przypadek?

- Nie. Poza pożeranymi w ilościach hurtowych kokosowymi Michałkami nie stosuję używek. Kiedyś mi się zdarzało, ale od czasu kiedy podczas jednej z imprez na trasie Riverside przedobrzyłem z trawką, a było to w jakimś 2005 roku, to już nigdy nie brałem tego do ust. Trzy lata temu rzuciłem też popalanie papierosów, bo paleniem ciężko było to nazwać. Ale podczas imprez nie znałem umiaru. Teraz już tylko raz na jakiś czas zostaję przy kieliszkach Single Malta. "Red Light Escape" wcale nie mówi o dwóch latach trzeźwości związanej z porzuceniem alkoholu czy innych substancji. Różne są uzależnienia.

Kim jest dziewczynka z "Crumbling Teeth"?

- Wyobraź sobie, że któregoś dnia budzisz się w środku nocy, masz przyśpieszone tętno, czujesz, że zbliża się atak paniki, wziąłeś już wszystkie możliwe proszki, a serce zaraz wyskoczy ci z piersi. Musi się czymś ratować. Biegniesz do pokoju, rozedrgany siadasz przy łóżku dziecka, zapalasz delikatnie lampkę, przygryzasz pięść żeby nie jęknąć i nie obudzić córki. Dziewczynka ma jakieś 10 lat. Śpi słodkim, bezkolizyjnym snem. To taki sen, w którym potworami nie są ludzie, nie ucieka się przed tłumem i nie spada na dno przepaści. Patrzysz jak spokojnie i miarowo oddycha i czujesz, że się uspokajasz. Dziewczynka z "Crumbling..." to twoje lekarstwo na walkę z lękiem, jej sen to twoje antidotum. Jeśli pytasz, czy dziewczynka występuje w moim życiu prywatnym, to odpowiem - tak, występuje.

"Battlefield" to pole bitwy, podczas której dobijasz swoje wspomnienia. Czy to sprawy, które ściągały cię w dół? Czy twoim zdaniem da się tak całkiem zapomnieć o sprawach, które jednak mocno się zapisały w twoim życiu?

- Oczywiście, że się nie da. Niestety większość trzeba oswoić i nauczyć z nimi żyć. O tym właśnie jest tekst do "A Thousand Shards of Heaven" gdzie bohater powtarza "But I'm not a prisoner", ale są też wspomnienia i chwile z przeszłości, które trzeba bez skrupułów w sobie zabić. Tutaj trzeba już stanąć trochę na nogi, spojrzeć w oczy i dopiero pociągnąć za spust. Tak, kilka takich wspomnień zabiłem osobiście.

Dość płaczu, wstajemy i idziemy do przodu - mówiłeś mi niemal rok temu zapowiadając "Fractured". Słychać to szczególnie w drugiej części, której motywem przewodnim są słowa z tytułu "Moving On". Lunatic Soul wychodzi z mroku?

- Jeżeli chodzi o całą historię, to przy "Moving On" bohater zmierza w stronę świata z "Walking on a Flashlight Beam". Jeżeli chodzi o "Fractured" w wydaniu pojedynczym to jak najbardziej wychodzimy z mroku.

"Jestem świadomym niewolnikiem własnej estetyki" - czy artysta powinien kierować się oczekiwaniami odbiorców? Co zmienia ta świadomość, skoro tkwimy wciąż w niewoli? Czy dopiero uświadomienie sobie ograniczeń daje wolność i wyjście poza strefę komfortu?

- Tysiąc pytań w jednym (śmiech). Akurat są pewne ograniczenia, które mogą pomagać tworzyć i wychodzić poza nawias, a co za tym idzie zupełnie pozbyć się dzięki temu innych ograniczeń. Brzmi skomplikowanie, ale tak jest w Lunatic Soul. Świadomie pozbyłem się w tym projekcie gitary elektrycznej, żeby oddzielić brzmienie od Riverside. Dzięki temu okazało się, że mam niesamowite możliwości twórcze, bo mogę sobie teraz przesterowywać cały świat. A jeśli chodzi o niewolnictwo estetyczne - lubię jak finalny produkt jest najwyższej klasy, kiedy wszystko wygląda profesjonalnie i jest zapięte na ostatni guzik, od muzyki, przez teksty, po szatę graficzną i wydanie. Nie jestem twórcą, który ma to gdzieś. Lubię jak coś po prostu dobrze wygląda.

"Fractured" to twoim zdaniem też zapowiedź nowego rozdziału w historii Lunatic Soul, co objawia się m.in. w tym, że orientalne klimaty zastąpił trans i melodia. Mam wrażenie, że ten kierunek miał początek już dobre parę lat temu, co pokazała płyta "SONGS" Riverside - racja?

- Trans i melodia był zawsze w mojej muzyce. Ale teraz Lunatic Soul zrobił się bardziej dynamiczny i bardziej, nazwijmy to, piosenkowy, melodyjny, a przez to też bardziej przystępny. Po ambientowym "Eye of The Soundscape" Riverside chciałem więcej konkretów i dynamiki, jakoś nie miałem teraz ochoty na mroczne ambienty. To znaczy miałem, i zrobiłem takie, i kiedyś je pewnie zaprezentuje na jakichś maxi singlach czy EP-kach, ale już na samym albumie w wersji ostatecznej chciałem się ich po prostu pozbyć, żeby płyta była bardziej spójna. A "SONGS" Riverside to był wyraźny sygnał dla tych, którzy jeszcze tego nie zauważyli, że istotą muzyki zespołu i moją indywidualną jest po prostu granie ambitnych piosenek, czasami dłuższych, czasami krótszych, ale przede wszystkim kompozycji, w których największą rolę odgrywa melodia.

Wspominasz o inspiracjach latami 80. spod znaku pierwszych solowych płyt Petera Gabriela. To również efekt basowych partii generowanych przez Tony'ego Levina, było by nie było również muzyka King Crimson?

- Nie. Akurat basy elektroniczne na "Fractured", to nie jest wpływ moich inspiracji Tony Levinem, tylko muzyki elektronicznej na której się wychowałem. Wiesz, ja nie czuję się basistą, gościem którego muzycznie inspirowali głównie Geddy Lee czy Mark King. Bas to tylko jeden z kilku instrumentów na których gram. Tak się złożyło, że w wersji "basista i wokalista" występuje w znanym zespole, ale ja chcę być przede wszystkim muzykiem i kompozytorem. Komponuję głównie na gitarze akustycznej i klawiszach. A jak się gra na klawiszach to się gra i w niskich rejestrach oktawy (śmiech). Wymieniłeś jednak Petera Gabriela - tak, to artysta, który mnie inspirował za młodych lat i między innymi dzięki niemu jestem też tym "muzycznym estetą". U Gabriela zawsze były świetne produkcje i wszystko się zgadzało. Szalenie mi to imponowało.

Zastanawiałeś się nad tym, czy nie wydać "Fractured" pod własnym nazwiskiem. Ostatecznie tego nie zrobiłeś, choć chyba całkiem nie porzuciłeś tego pomysłu? Czy Mariusz Duda solo to będzie akustyczny bard z gitarą?

- Jak się zaoram bardziej bliznami i przygarbię, to zrobię z siebie takiego barda (śmiech). Faktycznie jednak, myślałem o tym żeby może "Fractured" zrobić już pod swoim nazwiskiem, ale za dużo było tam świata Lunatic Soul. Poza tym chce jakoś domknąć całą tę moją historię o śmierci wydawaną pod tym szyldem. Niech ten projekt jeszcze trochę poistnieje. A jeżeli chodzi o płytę wydaną pod swoim nazwiskiem - tak myślę o tym. Mam pewne pomysły, które nie pasują ani do Riverside, ani do Lunatic Soul, i mógłbym je kiedyś światu zaprezentować. Nazwisko wydaje się sensowne, bo kolejny nowy projekt, to byłby już o projekt za dużo.

Podczas spotkań promocyjnych "Fractured" z fanami pojawiły się przymiarki do tego, by Lunatic Soul w końcu przybrał wersję na żywo. Od czego to uzależniasz, by wyjść z tą muzyką do ludzi na scenie? I jak sobie takie spotkania wyobrażasz, skoro tak naprawdę odpowiadasz za całokształt?

- O Lunatic Soul na żywo mówię już od 2008 roku. I zawsze obiecuję, że zacznę grać na żywo po kolejnym albumie, a potem nie dotrzymuję słowa. No cóż, tak jak jestem w stanie ciągnąć dwa organizmy w postaci Riverside i Lunatic Soul na płytach, tak z koncertami już nie. Riverside zajmuje dużo czasu i żeby Lunatic Soul wystartował z występami na żywo, to Riverside musi sobie zrobić przerwę. Spotkania akustyczne to taki kompromis, bo jedna osoba z gitarą może faktycznie zrobić klimat, zagrac koncert itd. itp. Ale Lunatic Soul na żywo widzę jako duży projekt. Z 6 osób na scenie, duża produkcja. Po kolejnym albumie (śmiech) już coś z tym spróbuję zrobić.

Jaki jest status Maćka Mellera w Riverside? Możemy powiedzieć, że został on pełnoprawnym członkiem grupy? I czy jego angaż związany jest też z faktem, że razem nagraliście płytę pod szyldem Meller Gołyżniak Duda?

- Maciek Meller to mój przyjaciel, z którym znamy się od dawna. Zagrał ze mną na pierwszym "Lunatic Soul" w utworze "Adrift". Zawsze lubiłem go i ceniłem. Przede wszystkim za umiejętności gry na gitarze połączone z dystansem do siebie, za skromność i pokorę. "Meller Gołyźniak Duda", to projekt na który się zgodziłem głównie dlatego, że Maciek mnie o to poprosił. A potem oczywiście miałem z tego dużą frajdę. Na pewno mogło się to przyczynić do tego, że gra teraz z Riverside koncerty, ale to głównie fakt, ze znamy się i lubimy od dawna na tym zaważył. Po prostu świetnie do nas pasował, bo i styl gry, i wspomniana skromność i pokora, to dawało nam dobry obraz zespołu w wersji koncertowej. Maciej nie jest niestety czwartym członkiem Riverside w wersji pozakoncertowej. Ogłaszaliśmy, ze jesteśmy trio i tym trio jeszcze zostajemy. I jako trio będziemy nagrywali najnowszy album. Co wydarzy się później - czas pokaże.

Rok 2017 r. kończysz podwójnym sukcesem - 50 koncertów odrodzonego Riverside i wydanie nowego Lunatic Soul. Dociera to do ciebie?

- Dociera. Właśnie szykuje się na zasłużony urlop. Jak z niego wrócę, to zapewne wymyślę kolejny plan na najbliższe pięć lat, ale na razie chce po prostu odpocząć i nacieszyć się tym, że udało się przezwyciężyć, przetrwać, stać silniejszym i pewniejszym. 2017 był już dla mnie dużo lepszym rokiem i czuję, że wchodzę teraz w swój najlepszy życiowy i muzyczny okres.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lunatic Soul
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy